Aga
K.
Student, Uniwersytet
Łódzki
Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...
Dzień dobry,poszukuję pomocy, porady, wsparcia, opinii... czegokolwiek. Niestety jestem sama ze swoim problemem, nie mogę liczyć na pomoc rodziny ani znajomych. Mam świadomość tego, że mój problem jest poważny, że potrzebuję terapii, ale na chwilę obecną nie mogę sobie na to pozwolić finansowo, niestety. Jeśli komuś będzie chciało się przebrnąć przez moją historię, już teraz za to dziękuję. I przepraszam za rozpisanie się, ale postaram się umieścić jak najwięcej szczegółów. Czytałam już o wielu podobnych historiach i poradach, jednak choć temat ten sam, to w każdej sprawie są inne okoliczności. W mojej akurat jest nagromadzenie wielu niesprzyjających okoliczności, które wszystko komplikują jeszcze bardziej.
Mam na imię Aga, mam 29 lat, mieszkam w małym mieście i... jestem jedynaczką. No właśnie. Bardzo kocham moich rodziców. Bardzo też oni kochają mnie. Może kochamy się za bardzo?
Odkąd pamiętam byłam bardzo energicznym dzieckiem. Wakacyjne dni, od rana do nocy, spędzałam na podwórku z koleżankami. Byłam wesołym dzieckiem, bardzo towarzyskim. Zapamiętałam nawet jedną sytuację, gdy raz po całym dniu spędzonym z koleżankami, mama powiedziała mi: "całe dnie Cię nie ma w domu, rodzice sami siedzą, posiedziałabyś trochę z nami". Zrobiło mi się trochę przykro, jednak jak to dziecko - nic sobie z tego nie zrobiłam i dalej koleżanki były najważniejsze. To wszystko jednak nie trwało zbyt długo. W wieku 11 lat ujawniła się wada serca, o której nikt nie miał pojęcia. Dostałam całkowity zakaz wszelkiej aktywności fizycznej, która stała się dla mnie niebezpieczna. Z energicznego dziecka stałam się emerytką, która mogła udać się tylko z koleżanką na spacer. Jednak nie w tym wieku. W tym wieku, na ogół zdrowe dzieci, nie takiej koleżanki potrzebują. Efekt był taki, że wszyscy się ode mnie odwrócili, a ja nieodwracalnie się zmieniłam. W tym momencie nabrałam dystansu do ludzi, otoczenia, stałam się cicha i zamknięta w sobie. Mama też zrezygnowała dla mnie z pracy (i nie pracuje do dziś), bo ktoś musiał ze mną zawsze być. Tak też mijały nam lata, ja i mama zawsze razem. Była i jest bardzo kochającą matką, nie mogę i nie powinnam narzekać. Bardzo opiekuńczą. Nadopiekuńczą. Byłyśmy bardzo blisko. Nigdy nie kłamałam, nie oszukiwałam - nie potrafiłam. Jeśli zdarzyło mi się dostać złą ocenę w szkole - nie ukrywałam, od razu mówiłam mamie, choć mi było wstyd. Nigdy nie zapaliłam w ukryciu żadnego papierosa, bo myślałam: "mama taka dobra dla mnie, nawet gdyby się nie dowiedziała, to i tak bym ją zawiodła" (ba, po dziś dzień nie zapaliłam ani jednego jeszcze). Nigdy nie miałam problemów z nauką, więc uczyłam się pilnie, sumiennie, żadnych imprez, wyjść z koleżankami. Tak minęła podstawówka, gimnazjum, liceum. Później studiowałam. Dziennie, ale z racji choroby, codziennie przez 5 lat dojeżdżałam pociągiem, więc po zajęciach zaraz do domu - żadnych wyjść z koleżankami, imprez ze studentami. Żadnego też chłopaka, no bo jak i kiedy? Moje poczucie wartości spadło już dawno poniżej zera, byłam strasznie zakompleksiona. W ogóle dziwna rzecz, ale jako mała dziewczynka zawsze mówiłam, że "nie lubię chłopców" i "ja będę zawsze z mamusią". O ile u małych dziewczynek jest to względnie normalne, tym u mnie objawiało się to czymś dziwnym, że nie chciałam dać się pocałować... tacie! Bo się wstydziłam. A może dlatego że nie miałam z nim tak silnej więzi jak z mamą? Nigdy nie miał do mnie podejścia, nie bawił się itp. Co ciekawe, swoje powiedzenie "ja będę zawsze z mamą" przenosiłam już na starsze lata i oficjalne stanowisko, że "mnie do chłopaków nie ciągnie (do dziewczyn też nie)", choć rozwijałam się normalnie i podkochiwałam się w idolach ze szklanego ekranu i kolegach z klasy. Ba, pierwszy raz byłam zakochana w koledze z przedszkola :) Nigdy jednak o tym nie odważyłam się powiedzieć. I tak też pozostało po dziś dzień...
Zawsze byłam osobą nadmiernie stresującą się, wszystkim przejmującą się. Nerwica. Trzy miesiące przed obroną pracy magisterskiej, po jednym z ataków serca, wpadłam w tak dużą traumę, która rzutowała dalej na mój stan serca, że trafiłam do psychiatry. Dostałam antydepresanty, które właśnie odstawiam (przyjmowałam je 5 lat, ani nie pomogły, ani nie zaszkodziły chyba, ponoć najsłabsze i wypisywał mi je już zawsze potem lekarz rodzinny).
I zbliżamy się (dopiero) do kluczowego momentu. Na miesiąc przed obroną, poznałam w internecie pewnego chłopaka (jak to banalnie brzmi). Nie, nie szukałam nikogo, on też nie. Wymieniliśmy po prostu przypadkowy komentarz na jednym z portali, na pewien temat, i tak to się zaczęło. Rozmawiało nam się świetnie, więc po 2 miesiącach zdecydowaliśmy się spotkać. Nie było to proste, on mieszkał w mieście oddalonym o 500 km od mojego. Ustaliliśmy, że do mnie przyjedzie. Tylko jak przyznać, że się umówiłam z chłopakiem? Ja? Ta mała dziewczynka, córunia mamusi? Wstydziłam się. Wtedy tylko się wstydziłam, nie przypuszczałam jeszcze, jakie konsekwencje może to za sobą nieść. Skłamałam więc, że wychodzę na spotkanie z koleżanką. Było pięknie. Wróciłam do domu, on do hotelu... Tak to się zaczęło. Spotykaliśmy się rzadko, z racji tej odległości. Za każdym razem on przyjeżdżał do mnie, a ja czułam się naprawdę kochana, pierwszy raz w życiu. Moja depresja i nerwica wręcz zniknęły! Nie na długo. Zaraz po pierwszym spotkaniu, musiałam jednak powiedzieć prawdę rodzicom, że to nie było spotkanie z koleżanką. Wstydziłam się, byłam przerażona. I tak nie odważyłam się powiedzieć, że to mój chłopak. Skończyło się ogromną awanturą... że: okłamałam, nie można mi ufać, on ma na mnie zły wpływ w takim razie (a to nieprawda, cały czas mnie wspierał i doradzał jak pokojowo przekonać rodziców do tego związku, jak z nimi rozmawiać, jednak bezskutecznie). Do tej pory, po dziś dzień, mam wypominane, że przez to jedno kłamstwo nie można mi ufać. No może i tak. Nigdy nie spotkaliśmy się u mnie w domu... Przyjeżdżał, ale spał w hotelu, nie zaprosiłam Go do siebie nawet na kawę. Nie mogłam. Rodzice się nie zgadzali, głównie mama. Bo: on ma ponoć na mnie zły wpływ, zmieniłam się przez niego (bo poczułam się dorosła i kochana?), bo to za daleko etc. Tata w zasadzie się w to nie mieszał. Był po mojej stronie, ale jak to próbował raz wyrazić, mama pokłóciła się również z nim, więc już więcej bał się wyrażać swoje zdanie i już zawsze stoi po jej stronie. Wysłuchiwałam, jaka to najgorsza córka jestem, że wręcz to zdrada rodziców, coś w stylu, że jestem puszczalska (bo wychodziłam z domu na cały dzień na miasto, do kawiarni itp.). Nie mogłam powiedzieć, że to mój chłopak, skoro na samą wieść, że "na razie to tylko kolega", mama reagowała taką histerią. Gdy było daleko do jego przyjazdu zawsze mówiła: "no teraz to już go przyprowadzisz, muszę poznać, upiekę ciasto" itp. Przekazywałam mu to, cieszyłam się, że może coś w końcu ruszy się z miejsca. Lecz gdy on już był w pociągu, a ja pełna euforii czekałam na niego, mama zaczynała swoje żale i twierdziła "tylko tak powiedziałam, nie zapraszam". To był dramat. Jak to ktoś określił "jazda buldożerem po mnie". Tak też nigdy do niego nie pojechałam. Może gdybym się zbuntowała... i postawiła na swoim, ale ja nigdy otwarcie nie powiedziałam im: "kocham go, chcę z nim być" - nie wiem dlaczego, mam całkowitą blokadę, paraliż, nie umiem się otworzyć, nie umiem przyznać, że jestem już dorosłą kobietą. Udaję przed nimi dziecko. Tak się czuję. Mówią do mnie czule, zdrobniale, a ja czuję powinność, że muszę zachowywać się jak małe dziecko, no bo: "mamie będzie przykro, że ja jestem już dorosła, a ona poczuje się stara i opuszczona". To chyba mój główny problem. Częściowo to oni mnie wpychają w schemat małego dziecka, ale częściowo robię to też sama i na pewno nie z wygody czy czegoś podobnego. Nie chcę by mamie było smutno przeze mnie. Wychodzę z założenia, że już lepiej, żeby to mnie było smutno. Tylko wcale nie jest mi z tym lepiej, jestem psychicznie wykończona. Nasz związek przetrwał 8 miesięcy. "Związek", bo wyglądało to jak wyglądało. Chciałam "randkować jak pensjonarka", jak to ktoś mnie później podsumował, więc chłopak nie wytrzymał i wcale mu się nie dziwię.
To nie jest tak, że chcę obgadywać moich rodziców. Ja ich bardzo kocham. Może aż za bardzo. Nieprzecięta pępowinka. Moja mama... jest porywcza i niesprawiedliwa w swoich osądach, ale myślę, że to wynika z kolei z jej problemów. Nie mogę powiedzieć, żeby była zła matką. Była i jest najlepszą mamą, naprawdę. Choć dostrzegam też jej wady... Ale próba rozmowy na ten temat, zwrócenia uwagi, kończy się awanturą i tym, że jestem najgorszą córką na świecie. Tata, jak to tata, nie przejmował się mną zbytnio, więc całe wychowywanie mnie spadło na nią. Zawsze się mną opiekowała, wiele dla mnie zrobiła, poświęciła. Moi rodzice... Mój tata został oddany przez swoich rodziców, gdy miał roczek, bo jego siostra bliźniaczka była bardziej kochana. Mama... wychowywała się u rodziców, ale po 17 latach urodziła się młodsza córka i... już nigdy nie było tak jak być powinno. Jesteśmy zupełnie sami. Młodsza siostra mamy, dziadkowie są bardzo wrogo do nas nastawieni. Mama bardzo źle to znosi psychicznie, dlatego też ją trochę rozumiem. Dziadkowie ostatnie 20 lat kładą nam pod nogi same kłody - źle życzą, wszystkiego zazdroszczą, faworyzują młodszą córkę. Są toksyczni. Niszczą moją mamę psychicznie - ona naprawdę kiedyś nie była taka jak jest teraz. Bardzo źle się odnoszą do moich rodziców i do mnie też. Nigdy nie odczułam, że miałam w moim życiu dziadków. Mam tylko rodziców, a oni z kolei mają tylko mnie.
Wracając do głównego tematu jednak, to jest mały problem... Chyba faktycznie stałam się zakłamaną, obłudną córką (z czym bardzo mi źle). Rodzice myślą, że ta historia dawno się zakończyła i nie mam z nim od 4 lat kontaktu. To jednak nieprawda... Od 4 lat, ciągle się przyjaźnimy, utrzymujemy kontakt (bardzo intensywny, od rana do nocy, i tak codziennie). Ba, średnio raz do roku nawet mnie do siebie zaprasza, tak na kilka dni, spędzamy wówczas miło czas - filmy, kino, wspólne gotowanie - zero związku (choć zawsze miałam nadzieję). Moi rodzice nigdy nie zaakceptowaliby, że jeżdżę do chłopaka... sam na sam, mimo że jestem już od dawna dorosła. Moi rodzice są jeszcze młodzi, mają dopiero 50 lat, ale... zasady mają gorsze niż moi dziadkowie (i nie wynika to bynajmniej ze względów religijnych, bo do kościoła dla przykładu nie chodzą). Zamieszkać bez ślubu? Wyjechać z chłopakiem? Mimo że 30 lat - "nie wolno, bo to puszczalskie dziewuszysko by było!" Wyklnęliby mnie. Tak też musiałam kłamać. No, może nie musiałam, ale by uniknąć tych wszystkich awantur - tak było wygodniej. W tym samym mieście mieszka mój przyjaciel, też facet, ale jest w jednym lepszy od mojego byłego - ma dziewczynę! więc mnie nie zbałamuci, ani im mnie nie odbierze. Tych wyjazdów było raptem kilka, zawsze tylko na 2-5 dni, nie więcej. I zawsze oficjalnie do tego przyjaciela i jego dziewczyny. Zawsze też i tak kończyło się awanturą, że nie powinnam, bo "oni nie lubią jeździć po obcych, to ja też nie powinnam". Tzn. przed wyjazdem jest dość miło, mama mówi do rzeczy, że trzeba przecinać pępowinę, że wszyscy w tym wieku jeżdżą, że nie mogę cały czas z rodzicami siedzieć. Gdy jestem w pociągu, dostaję smsy, że mamie smutno, że pusto beze mnie, że trochę popłakuje. Nie jest to jednak jakieś wyolbrzymione, żeby wjechać mi na psychikę. Jednak gdy wracam... mama jest tak naładowana złością na mnie i żalem, że pojechałam, że kończy się ogromną awanturą, gdzie jestem wyzywana od najgorszych, od wyrodnej córki, niewdzięcznej, że ona takiej córki nie chce itp. itd. Po ok. dobie wraca wszystko do normy, znów jestem małą córeczką mamusi, a ona jest też dla mnie dobra jak zawsze. Jest również jeszcze coś. Zawsze boję się wyjeżdżać, bo boję się ich zostawić samych w domu, mam obsesję, że będą się kłócić, albo że stanie się coś gorszego (choć niby nie jesteśmy patologią, nie ma w domu pijaństwa, to jednak z racji wielu problemów i niezgodności charakterów, rodzice ciągle się kłócą, padają straszne epitety i zdarzają się nawet jakieś szarpania - są takim bardzo wybuchowym małżeństwem...kiedyś tak nie było, jak nie mieli tylu problemów. My wszyscy potrzebujemy psychoterapii - ja to widzę, ale nie mogę sobie na to pozwolić, ich też nie stać, ale tego też nie widzą u siebie). Jednocześnie mój były chłopak nie wie, że okłamuję rodziców, bo chyba nie chciałby mieć ze mną do czynienia więcej, skoro u mnie się w tym temacie nic nie zmieniło. Myśli, że rodzice wiedzą i że w końcu zaakceptowali moją dorosłość. Tak, TAK jestem beznadziejną kretynką, krętaczką, debilką, obłudną kłamczuchą. Mi też jest z tym źle, bardzo źle, bo nie jestem typem fałszywej osoby, która manipuluje wszystkim, kręci, oszukuje... choć wychodzi na to, że taka jednak się stałam.
To nadal jeszcze nie wszystko. Ostatni raz byłam u niego 3 tygodnie temu. Było miło jak zawsze, choć odnosiłam wrażenie, że jakby trochę bardziej oschle. Tydzień po moim powrocie zdarzyło się coś dziwnego... zaproponował, żebym szukała u niego w mieście pracy i żebym się do niego wprowadziła. Tak, odkąd skończyłam studia, pracuję na umowy o dzieło, w domu, nie miałam jeszcze stałej pracy, bo w tej małej mieścinie nigdy nie znajdę pracy w moim zawodzie, który uwielbiam i jest moją pasją. Na początku traktowałam to z przymrużeniem oka: może żartuje, może tylko tak mówi, choć oczywiście wyraziłam swoją aprobatę (ja naprawdę bym tego BARDZO chciała, jestem nieszczęśliwa - tu w domu, choć jeśli rodzice się akurat nie kłócą to w domu jest fajnie i miło, lubię z nimi spędzać czas, ale czy tak ma być całe życie? czuję się samotna, niekochana i nie widzę dla siebie przyszłości, nie dbam o dobra materialne, chciałabym być po prostu kochana. Praca - tak, chciałabym się rozwijać. Ale przede wszystkim chciałabym mieć własną rodzinę - męża, dzieci, kochać i być kochaną. Ale przez niego. To nie jest tak, że chcę uciekać od rodziców do chłopaka, bez zastanowienia. Dla przykładu, tamten przyjaciel z dziewczyną szukają pracy w innym mieście, niedaleko mnie, od dawna proponują, znając moją sytuację, żebym wynajęła coś z nimi. Ale ja nie chcę, nie czuję potrzeby ucieczki. Czuję potrzebę, by być z mężczyzną, którego naprawdę kocham i przy którym czuję się szczęśliwa. U niego... wszystko sprawia mi radość, wspólne gotowanie, wspólne oglądanie filmu, spacer z psem, wszystko jest cudowne i piękne i wiem, że żyję - mimo że non stop myślę, czy rodzice się nie kłócą i średnio raz na godzinę jest od nich lub ode mnie do nich sms...). Tak więc... CHCĘ! Nie chcę roztrząsać tego, czy mnie kochał naprawdę, czy teraz mnie pokochał, albo czy pokocha. Nie wiem. Też się boję, bardzo się boję, choć robię sobie nadzieję, że skoro składa taką propozycję, skoro będą wiedzieć o tym jego rodzice, moi rodzice, to może coś z tego będzie... może jednak coś dla niego znaczę. Nie składa na razie żadnych deklaracji związku, nie było żadnych wyznań, myślę, że się po prostu boi, że ja jednak tego nie zrobię, nie przełamię się. W tym temacie wiem, że mi nie ufa.
I teraz już prawie koniec. Zaproponował termin (jeśli wcześniej nie znajdę pracy) - początek kwietnia. Że się pakuję, przyjeżdża po mnie i się wyprowadzam. No tak, bo on myśli, że rodzice wiedzą o jego istnieniu i nie będzie problemu... Nie mogę się przyznać, że go kolejny raz ukrywałam i kręciłam. Nie mogę powiedzieć też rodzicom, że ich oszukiwałam. Tak... jestem zakłamaną małą mendą, jestem debilem, który za swoje krętactwa poniesie teraz najwidoczniej brutalne konsekwencje. Nie mogę, bo stracę ich wszystkich, choć wiem, że powinnam się przyznać, ale ani on tego nie zrozumie, a rodzice... chyba wyklną. Ciągle sobie wyobrażam, że mogłabym to powiedzieć, za kilka lat, przy wspólnym świątecznym stole, jako rodzinną anegdotkę, wszyscy pewnie by się śmiali, ale nie w tym momencie. Pogubiłam się w tych swoich krętactwach, lękach, ale na litość - nie miałam złych intencji, naprawdę nie. Kocham jego, kocham też rodziców. Będę tęsknić za domem, ale też chciałabym być TAM z Nim. Nie wiem, czego oczekuję pisząc to tutaj, że ktoś wymyśli tutaj za mnie kłamstwo? No chyba nie, bo nikt mnie za to nie pochwali. Tak, chciałabym coś wykombinować dalej, jeszcze poukrywać, ale to bez sensu. No i też się nie da. Może po prostu chciałabym ten proces przeprowadzki wydłużyć, tak by było lżej rodzicom i mnie, a nie, tak jak on chce, że już i od razu. Przecież mogłabym pojechać do niego na tydzień, dwa lub trzy, załóżmy - szukać pracy, której zapewne od razu nie dostanę. Potem wrócić tutaj, może nawet z nim, żeby rodzice w końcu go poznali. Może gdyby wyznał mi miłość, miałabym więcej siły, ale to się nie zdarzy, póki do niego nie przyjadę... Kocham go, ale ma niestety nieco trudny charakter, choć myślę, że to tylko nastawienie względem mnie. Tyle razy mu wtedy obiecywałam, że już pozna moich rodziców, że przyjadę do niego, gdy ze mną zrywał podkreślił: "potrafiłaś tylko ładnie mówić". Dlatego on teraz chce albo wszystko, albo nic; albo od razu, albo wcale. Do wszystkiego podchodzi sceptycznie, nawet dziś powiedział: "o ile serio myślisz o przeprowadzce...". Dla przykładu, gdy teraz ten ostatni raz byliśmy umówieni, że przyjadę do niego, ale niefortunnie rozchorowałam się na zapalenie oskrzeli i prosiłam by przełożyć termin o kilka dni, odwołał początkowo całkowicie mój przyjazd, odkładając go "na lato". Jak później stwierdził: "wolałem przełożyć niż się znów zastanawiać, czy w ogóle przyjedziesz, a jeśli tak, to kiedy?". Rozumiem go. Jeśli nie będę chciała od razu się wprowadzić "tak na całego", to może skończyć się podobnie.
Mogę przyznać rodzicom, że kłamałam, mogę się nie przyznać i kombinować dalej i powiedzieć to później, mogę różne rzeczy... ale ja się chyba po prostu nie odważę przyznać, że jestem dorosła, że mogę kochać kogoś innego niż moich rodziców, że chcę się wyprowadzić tak daleko, opuścić ich.. ani też nie odważę się, by byli sami... Tak, jestem na najlepszej drodze by przegrać swoje życie. Ja wszystko rozumiem, że jestem dorosła, oni też. Że mam prawo, a oni muszą się pogodzić. Że mogę trzasnąć drzwiami i nie muszę się prosić. Ale... nie umiem, nie umiem ich zranić, nie umiem się przyznać, wstydzę się, boję się, cierpię, trzęsę się, chyba jestem chora psychicznie, po prostu.
Dlatego nie wiem, po co to wszystko napisałam i być może kogoś, kto dobrnął do tego momentu, zanudziłam, skoro ja z góry wiem, że nic nie zrobię, wiem, że to popsuję, zniszczę kolejny raz, ostatecznie, na zawsze, na własne życzenie i to będzie moja, a nie rodziców wina. Modlę się o jakiś cud, o sprzyjające okoliczności, cokolwiek. Ale po prostu to czuję, wiem, znam siebie, nie zbiorę w sobie tej odwagi, znów przegram swoje życie, bo kolejny raz mi tego nie wybaczy, to będzie koniec tej znajomości, koniec mojej szansy na lepsze życie, być może na miłość... Źle przeżyłam nasze rozstanie, pogłębienie nerwicy i choroby serca, jeśli kolejny raz to popsuję wiem, że się załamię, nie wybaczę rodzicom, ani przede wszystkim sobie, zabiję się albo zwariuję i odejdę od zmysłów, jeśli ktoś mi nie pomoże, to tak to się skończy, a przecież nikt mi pomóc nie może i to mnie właśnie przeraża... Bo przecież wszystko w moich rękach i ode mnie wszystko zależy... Mogę mieć wszystko, czekałam na to 5 lat, a wszystko stracę...
Próbuję małymi kroczkami z rodzicami. Mam 2 miesiące, może 3 jeszcze. Mówię niekiedy, że jestem nieszczęśliwa, bo nie mam pracy, inni znajomi robią karierę, a dla mnie nie ma już przyszłości. Mówię, że mogłabym pracować w mieście, w którym studiowałam (raptem godzinka drogi). Próbuję oswoić mamę z tą myślą, uczulić ją na ten problem. Niby przytakuje, ale dziś np. skomentowała to, zwracając się do taty: "widzisz, trzeba było mieć dwójkę dzieci. Dziecko chce nas opuścić, a przecież ktoś musi być przy rodzicach". Choć na ogół wydaję mi się, że ona to rozumie i wie w czym rzecz. Myśli logicznie, tylko w emocjach odbiera mamie rozum. Np. rozmawialiśmy o naszych rodzinach i wyrwało mi się, że jeśli nie wyjdę za mąż, nie będę mieć dzieci, to cały majątek po mnie będą dziedziczyć dzieci kuzynów, a mama na to: "przestań, nie denerwuj mnie, masz już tyle lat, pomyśl o sobie, chcesz być sama? my wieczni nie będziemy". Czyli wie, w czym rzecz, wszystko rozumie, ale jeśli doszłoby do rozmowy - emocje wezmą górę i stanie na głowie, by mnie nie stracić. Porozmawiać szczerze, jak dorosła, z rodzicami - takie głównie porady wyczytałam - ale chyba nikt nie zna moich rodziców. Nie da się spokojnie. Po prostu się nie da. Będą wyzwiska, płacz, histeria. Myślę, że w temat przeprowadzki włączy się też tata, bo jednak nie będzie chciał mnie stracić. To jedna sprawa. A odrębny temat, to jak przekonać jego, by zrobić to stopniowo, nie tak drastycznie... To chyba z góry przegrana sprawa... Dziękuję za przeczytanie, jeśli komukolwiek się chciało. Dziękuję bardzo.