Aga K.

Aga K. Student, Uniwersytet
Łódzki

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Dzień dobry,

poszukuję pomocy, porady, wsparcia, opinii... czegokolwiek. Niestety jestem sama ze swoim problemem, nie mogę liczyć na pomoc rodziny ani znajomych. Mam świadomość tego, że mój problem jest poważny, że potrzebuję terapii, ale na chwilę obecną nie mogę sobie na to pozwolić finansowo, niestety. Jeśli komuś będzie chciało się przebrnąć przez moją historię, już teraz za to dziękuję. I przepraszam za rozpisanie się, ale postaram się umieścić jak najwięcej szczegółów. Czytałam już o wielu podobnych historiach i poradach, jednak choć temat ten sam, to w każdej sprawie są inne okoliczności. W mojej akurat jest nagromadzenie wielu niesprzyjających okoliczności, które wszystko komplikują jeszcze bardziej.

Mam na imię Aga, mam 29 lat, mieszkam w małym mieście i... jestem jedynaczką. No właśnie. Bardzo kocham moich rodziców. Bardzo też oni kochają mnie. Może kochamy się za bardzo?

Odkąd pamiętam byłam bardzo energicznym dzieckiem. Wakacyjne dni, od rana do nocy, spędzałam na podwórku z koleżankami. Byłam wesołym dzieckiem, bardzo towarzyskim. Zapamiętałam nawet jedną sytuację, gdy raz po całym dniu spędzonym z koleżankami, mama powiedziała mi: "całe dnie Cię nie ma w domu, rodzice sami siedzą, posiedziałabyś trochę z nami". Zrobiło mi się trochę przykro, jednak jak to dziecko - nic sobie z tego nie zrobiłam i dalej koleżanki były najważniejsze. To wszystko jednak nie trwało zbyt długo. W wieku 11 lat ujawniła się wada serca, o której nikt nie miał pojęcia. Dostałam całkowity zakaz wszelkiej aktywności fizycznej, która stała się dla mnie niebezpieczna. Z energicznego dziecka stałam się emerytką, która mogła udać się tylko z koleżanką na spacer. Jednak nie w tym wieku. W tym wieku, na ogół zdrowe dzieci, nie takiej koleżanki potrzebują. Efekt był taki, że wszyscy się ode mnie odwrócili, a ja nieodwracalnie się zmieniłam. W tym momencie nabrałam dystansu do ludzi, otoczenia, stałam się cicha i zamknięta w sobie. Mama też zrezygnowała dla mnie z pracy (i nie pracuje do dziś), bo ktoś musiał ze mną zawsze być. Tak też mijały nam lata, ja i mama zawsze razem. Była i jest bardzo kochającą matką, nie mogę i nie powinnam narzekać. Bardzo opiekuńczą. Nadopiekuńczą. Byłyśmy bardzo blisko. Nigdy nie kłamałam, nie oszukiwałam - nie potrafiłam. Jeśli zdarzyło mi się dostać złą ocenę w szkole - nie ukrywałam, od razu mówiłam mamie, choć mi było wstyd. Nigdy nie zapaliłam w ukryciu żadnego papierosa, bo myślałam: "mama taka dobra dla mnie, nawet gdyby się nie dowiedziała, to i tak bym ją zawiodła" (ba, po dziś dzień nie zapaliłam ani jednego jeszcze). Nigdy nie miałam problemów z nauką, więc uczyłam się pilnie, sumiennie, żadnych imprez, wyjść z koleżankami. Tak minęła podstawówka, gimnazjum, liceum. Później studiowałam. Dziennie, ale z racji choroby, codziennie przez 5 lat dojeżdżałam pociągiem, więc po zajęciach zaraz do domu - żadnych wyjść z koleżankami, imprez ze studentami. Żadnego też chłopaka, no bo jak i kiedy? Moje poczucie wartości spadło już dawno poniżej zera, byłam strasznie zakompleksiona. W ogóle dziwna rzecz, ale jako mała dziewczynka zawsze mówiłam, że "nie lubię chłopców" i "ja będę zawsze z mamusią". O ile u małych dziewczynek jest to względnie normalne, tym u mnie objawiało się to czymś dziwnym, że nie chciałam dać się pocałować... tacie! Bo się wstydziłam. A może dlatego że nie miałam z nim tak silnej więzi jak z mamą? Nigdy nie miał do mnie podejścia, nie bawił się itp. Co ciekawe, swoje powiedzenie "ja będę zawsze z mamą" przenosiłam już na starsze lata i oficjalne stanowisko, że "mnie do chłopaków nie ciągnie (do dziewczyn też nie)", choć rozwijałam się normalnie i podkochiwałam się w idolach ze szklanego ekranu i kolegach z klasy. Ba, pierwszy raz byłam zakochana w koledze z przedszkola :) Nigdy jednak o tym nie odważyłam się powiedzieć. I tak też pozostało po dziś dzień...

Zawsze byłam osobą nadmiernie stresującą się, wszystkim przejmującą się. Nerwica. Trzy miesiące przed obroną pracy magisterskiej, po jednym z ataków serca, wpadłam w tak dużą traumę, która rzutowała dalej na mój stan serca, że trafiłam do psychiatry. Dostałam antydepresanty, które właśnie odstawiam (przyjmowałam je 5 lat, ani nie pomogły, ani nie zaszkodziły chyba, ponoć najsłabsze i wypisywał mi je już zawsze potem lekarz rodzinny).

I zbliżamy się (dopiero) do kluczowego momentu. Na miesiąc przed obroną, poznałam w internecie pewnego chłopaka (jak to banalnie brzmi). Nie, nie szukałam nikogo, on też nie. Wymieniliśmy po prostu przypadkowy komentarz na jednym z portali, na pewien temat, i tak to się zaczęło. Rozmawiało nam się świetnie, więc po 2 miesiącach zdecydowaliśmy się spotkać. Nie było to proste, on mieszkał w mieście oddalonym o 500 km od mojego. Ustaliliśmy, że do mnie przyjedzie. Tylko jak przyznać, że się umówiłam z chłopakiem? Ja? Ta mała dziewczynka, córunia mamusi? Wstydziłam się. Wtedy tylko się wstydziłam, nie przypuszczałam jeszcze, jakie konsekwencje może to za sobą nieść. Skłamałam więc, że wychodzę na spotkanie z koleżanką. Było pięknie. Wróciłam do domu, on do hotelu... Tak to się zaczęło. Spotykaliśmy się rzadko, z racji tej odległości. Za każdym razem on przyjeżdżał do mnie, a ja czułam się naprawdę kochana, pierwszy raz w życiu. Moja depresja i nerwica wręcz zniknęły! Nie na długo. Zaraz po pierwszym spotkaniu, musiałam jednak powiedzieć prawdę rodzicom, że to nie było spotkanie z koleżanką. Wstydziłam się, byłam przerażona. I tak nie odważyłam się powiedzieć, że to mój chłopak. Skończyło się ogromną awanturą... że: okłamałam, nie można mi ufać, on ma na mnie zły wpływ w takim razie (a to nieprawda, cały czas mnie wspierał i doradzał jak pokojowo przekonać rodziców do tego związku, jak z nimi rozmawiać, jednak bezskutecznie). Do tej pory, po dziś dzień, mam wypominane, że przez to jedno kłamstwo nie można mi ufać. No może i tak. Nigdy nie spotkaliśmy się u mnie w domu... Przyjeżdżał, ale spał w hotelu, nie zaprosiłam Go do siebie nawet na kawę. Nie mogłam. Rodzice się nie zgadzali, głównie mama. Bo: on ma ponoć na mnie zły wpływ, zmieniłam się przez niego (bo poczułam się dorosła i kochana?), bo to za daleko etc. Tata w zasadzie się w to nie mieszał. Był po mojej stronie, ale jak to próbował raz wyrazić, mama pokłóciła się również z nim, więc już więcej bał się wyrażać swoje zdanie i już zawsze stoi po jej stronie. Wysłuchiwałam, jaka to najgorsza córka jestem, że wręcz to zdrada rodziców, coś w stylu, że jestem puszczalska (bo wychodziłam z domu na cały dzień na miasto, do kawiarni itp.). Nie mogłam powiedzieć, że to mój chłopak, skoro na samą wieść, że "na razie to tylko kolega", mama reagowała taką histerią. Gdy było daleko do jego przyjazdu zawsze mówiła: "no teraz to już go przyprowadzisz, muszę poznać, upiekę ciasto" itp. Przekazywałam mu to, cieszyłam się, że może coś w końcu ruszy się z miejsca. Lecz gdy on już był w pociągu, a ja pełna euforii czekałam na niego, mama zaczynała swoje żale i twierdziła "tylko tak powiedziałam, nie zapraszam". To był dramat. Jak to ktoś określił "jazda buldożerem po mnie". Tak też nigdy do niego nie pojechałam. Może gdybym się zbuntowała... i postawiła na swoim, ale ja nigdy otwarcie nie powiedziałam im: "kocham go, chcę z nim być" - nie wiem dlaczego, mam całkowitą blokadę, paraliż, nie umiem się otworzyć, nie umiem przyznać, że jestem już dorosłą kobietą. Udaję przed nimi dziecko. Tak się czuję. Mówią do mnie czule, zdrobniale, a ja czuję powinność, że muszę zachowywać się jak małe dziecko, no bo: "mamie będzie przykro, że ja jestem już dorosła, a ona poczuje się stara i opuszczona". To chyba mój główny problem. Częściowo to oni mnie wpychają w schemat małego dziecka, ale częściowo robię to też sama i na pewno nie z wygody czy czegoś podobnego. Nie chcę by mamie było smutno przeze mnie. Wychodzę z założenia, że już lepiej, żeby to mnie było smutno. Tylko wcale nie jest mi z tym lepiej, jestem psychicznie wykończona. Nasz związek przetrwał 8 miesięcy. "Związek", bo wyglądało to jak wyglądało. Chciałam "randkować jak pensjonarka", jak to ktoś mnie później podsumował, więc chłopak nie wytrzymał i wcale mu się nie dziwię.

To nie jest tak, że chcę obgadywać moich rodziców. Ja ich bardzo kocham. Może aż za bardzo. Nieprzecięta pępowinka. Moja mama... jest porywcza i niesprawiedliwa w swoich osądach, ale myślę, że to wynika z kolei z jej problemów. Nie mogę powiedzieć, żeby była zła matką. Była i jest najlepszą mamą, naprawdę. Choć dostrzegam też jej wady... Ale próba rozmowy na ten temat, zwrócenia uwagi, kończy się awanturą i tym, że jestem najgorszą córką na świecie. Tata, jak to tata, nie przejmował się mną zbytnio, więc całe wychowywanie mnie spadło na nią. Zawsze się mną opiekowała, wiele dla mnie zrobiła, poświęciła. Moi rodzice... Mój tata został oddany przez swoich rodziców, gdy miał roczek, bo jego siostra bliźniaczka była bardziej kochana. Mama... wychowywała się u rodziców, ale po 17 latach urodziła się młodsza córka i... już nigdy nie było tak jak być powinno. Jesteśmy zupełnie sami. Młodsza siostra mamy, dziadkowie są bardzo wrogo do nas nastawieni. Mama bardzo źle to znosi psychicznie, dlatego też ją trochę rozumiem. Dziadkowie ostatnie 20 lat kładą nam pod nogi same kłody - źle życzą, wszystkiego zazdroszczą, faworyzują młodszą córkę. Są toksyczni. Niszczą moją mamę psychicznie - ona naprawdę kiedyś nie była taka jak jest teraz. Bardzo źle się odnoszą do moich rodziców i do mnie też. Nigdy nie odczułam, że miałam w moim życiu dziadków. Mam tylko rodziców, a oni z kolei mają tylko mnie.

Wracając do głównego tematu jednak, to jest mały problem... Chyba faktycznie stałam się zakłamaną, obłudną córką (z czym bardzo mi źle). Rodzice myślą, że ta historia dawno się zakończyła i nie mam z nim od 4 lat kontaktu. To jednak nieprawda... Od 4 lat, ciągle się przyjaźnimy, utrzymujemy kontakt (bardzo intensywny, od rana do nocy, i tak codziennie). Ba, średnio raz do roku nawet mnie do siebie zaprasza, tak na kilka dni, spędzamy wówczas miło czas - filmy, kino, wspólne gotowanie - zero związku (choć zawsze miałam nadzieję). Moi rodzice nigdy nie zaakceptowaliby, że jeżdżę do chłopaka... sam na sam, mimo że jestem już od dawna dorosła. Moi rodzice są jeszcze młodzi, mają dopiero 50 lat, ale... zasady mają gorsze niż moi dziadkowie (i nie wynika to bynajmniej ze względów religijnych, bo do kościoła dla przykładu nie chodzą). Zamieszkać bez ślubu? Wyjechać z chłopakiem? Mimo że 30 lat - "nie wolno, bo to puszczalskie dziewuszysko by było!" Wyklnęliby mnie. Tak też musiałam kłamać. No, może nie musiałam, ale by uniknąć tych wszystkich awantur - tak było wygodniej. W tym samym mieście mieszka mój przyjaciel, też facet, ale jest w jednym lepszy od mojego byłego - ma dziewczynę! więc mnie nie zbałamuci, ani im mnie nie odbierze. Tych wyjazdów było raptem kilka, zawsze tylko na 2-5 dni, nie więcej. I zawsze oficjalnie do tego przyjaciela i jego dziewczyny. Zawsze też i tak kończyło się awanturą, że nie powinnam, bo "oni nie lubią jeździć po obcych, to ja też nie powinnam". Tzn. przed wyjazdem jest dość miło, mama mówi do rzeczy, że trzeba przecinać pępowinę, że wszyscy w tym wieku jeżdżą, że nie mogę cały czas z rodzicami siedzieć. Gdy jestem w pociągu, dostaję smsy, że mamie smutno, że pusto beze mnie, że trochę popłakuje. Nie jest to jednak jakieś wyolbrzymione, żeby wjechać mi na psychikę. Jednak gdy wracam... mama jest tak naładowana złością na mnie i żalem, że pojechałam, że kończy się ogromną awanturą, gdzie jestem wyzywana od najgorszych, od wyrodnej córki, niewdzięcznej, że ona takiej córki nie chce itp. itd. Po ok. dobie wraca wszystko do normy, znów jestem małą córeczką mamusi, a ona jest też dla mnie dobra jak zawsze. Jest również jeszcze coś. Zawsze boję się wyjeżdżać, bo boję się ich zostawić samych w domu, mam obsesję, że będą się kłócić, albo że stanie się coś gorszego (choć niby nie jesteśmy patologią, nie ma w domu pijaństwa, to jednak z racji wielu problemów i niezgodności charakterów, rodzice ciągle się kłócą, padają straszne epitety i zdarzają się nawet jakieś szarpania - są takim bardzo wybuchowym małżeństwem...kiedyś tak nie było, jak nie mieli tylu problemów. My wszyscy potrzebujemy psychoterapii - ja to widzę, ale nie mogę sobie na to pozwolić, ich też nie stać, ale tego też nie widzą u siebie). Jednocześnie mój były chłopak nie wie, że okłamuję rodziców, bo chyba nie chciałby mieć ze mną do czynienia więcej, skoro u mnie się w tym temacie nic nie zmieniło. Myśli, że rodzice wiedzą i że w końcu zaakceptowali moją dorosłość. Tak, TAK jestem beznadziejną kretynką, krętaczką, debilką, obłudną kłamczuchą. Mi też jest z tym źle, bardzo źle, bo nie jestem typem fałszywej osoby, która manipuluje wszystkim, kręci, oszukuje... choć wychodzi na to, że taka jednak się stałam.

To nadal jeszcze nie wszystko. Ostatni raz byłam u niego 3 tygodnie temu. Było miło jak zawsze, choć odnosiłam wrażenie, że jakby trochę bardziej oschle. Tydzień po moim powrocie zdarzyło się coś dziwnego... zaproponował, żebym szukała u niego w mieście pracy i żebym się do niego wprowadziła. Tak, odkąd skończyłam studia, pracuję na umowy o dzieło, w domu, nie miałam jeszcze stałej pracy, bo w tej małej mieścinie nigdy nie znajdę pracy w moim zawodzie, który uwielbiam i jest moją pasją. Na początku traktowałam to z przymrużeniem oka: może żartuje, może tylko tak mówi, choć oczywiście wyraziłam swoją aprobatę (ja naprawdę bym tego BARDZO chciała, jestem nieszczęśliwa - tu w domu, choć jeśli rodzice się akurat nie kłócą to w domu jest fajnie i miło, lubię z nimi spędzać czas, ale czy tak ma być całe życie? czuję się samotna, niekochana i nie widzę dla siebie przyszłości, nie dbam o dobra materialne, chciałabym być po prostu kochana. Praca - tak, chciałabym się rozwijać. Ale przede wszystkim chciałabym mieć własną rodzinę - męża, dzieci, kochać i być kochaną. Ale przez niego. To nie jest tak, że chcę uciekać od rodziców do chłopaka, bez zastanowienia. Dla przykładu, tamten przyjaciel z dziewczyną szukają pracy w innym mieście, niedaleko mnie, od dawna proponują, znając moją sytuację, żebym wynajęła coś z nimi. Ale ja nie chcę, nie czuję potrzeby ucieczki. Czuję potrzebę, by być z mężczyzną, którego naprawdę kocham i przy którym czuję się szczęśliwa. U niego... wszystko sprawia mi radość, wspólne gotowanie, wspólne oglądanie filmu, spacer z psem, wszystko jest cudowne i piękne i wiem, że żyję - mimo że non stop myślę, czy rodzice się nie kłócą i średnio raz na godzinę jest od nich lub ode mnie do nich sms...). Tak więc... CHCĘ! Nie chcę roztrząsać tego, czy mnie kochał naprawdę, czy teraz mnie pokochał, albo czy pokocha. Nie wiem. Też się boję, bardzo się boję, choć robię sobie nadzieję, że skoro składa taką propozycję, skoro będą wiedzieć o tym jego rodzice, moi rodzice, to może coś z tego będzie... może jednak coś dla niego znaczę. Nie składa na razie żadnych deklaracji związku, nie było żadnych wyznań, myślę, że się po prostu boi, że ja jednak tego nie zrobię, nie przełamię się. W tym temacie wiem, że mi nie ufa.

I teraz już prawie koniec. Zaproponował termin (jeśli wcześniej nie znajdę pracy) - początek kwietnia. Że się pakuję, przyjeżdża po mnie i się wyprowadzam. No tak, bo on myśli, że rodzice wiedzą o jego istnieniu i nie będzie problemu... Nie mogę się przyznać, że go kolejny raz ukrywałam i kręciłam. Nie mogę powiedzieć też rodzicom, że ich oszukiwałam. Tak... jestem zakłamaną małą mendą, jestem debilem, który za swoje krętactwa poniesie teraz najwidoczniej brutalne konsekwencje. Nie mogę, bo stracę ich wszystkich, choć wiem, że powinnam się przyznać, ale ani on tego nie zrozumie, a rodzice... chyba wyklną. Ciągle sobie wyobrażam, że mogłabym to powiedzieć, za kilka lat, przy wspólnym świątecznym stole, jako rodzinną anegdotkę, wszyscy pewnie by się śmiali, ale nie w tym momencie. Pogubiłam się w tych swoich krętactwach, lękach, ale na litość - nie miałam złych intencji, naprawdę nie. Kocham jego, kocham też rodziców. Będę tęsknić za domem, ale też chciałabym być TAM z Nim. Nie wiem, czego oczekuję pisząc to tutaj, że ktoś wymyśli tutaj za mnie kłamstwo? No chyba nie, bo nikt mnie za to nie pochwali. Tak, chciałabym coś wykombinować dalej, jeszcze poukrywać, ale to bez sensu. No i też się nie da. Może po prostu chciałabym ten proces przeprowadzki wydłużyć, tak by było lżej rodzicom i mnie, a nie, tak jak on chce, że już i od razu. Przecież mogłabym pojechać do niego na tydzień, dwa lub trzy, załóżmy - szukać pracy, której zapewne od razu nie dostanę. Potem wrócić tutaj, może nawet z nim, żeby rodzice w końcu go poznali. Może gdyby wyznał mi miłość, miałabym więcej siły, ale to się nie zdarzy, póki do niego nie przyjadę... Kocham go, ale ma niestety nieco trudny charakter, choć myślę, że to tylko nastawienie względem mnie. Tyle razy mu wtedy obiecywałam, że już pozna moich rodziców, że przyjadę do niego, gdy ze mną zrywał podkreślił: "potrafiłaś tylko ładnie mówić". Dlatego on teraz chce albo wszystko, albo nic; albo od razu, albo wcale. Do wszystkiego podchodzi sceptycznie, nawet dziś powiedział: "o ile serio myślisz o przeprowadzce...". Dla przykładu, gdy teraz ten ostatni raz byliśmy umówieni, że przyjadę do niego, ale niefortunnie rozchorowałam się na zapalenie oskrzeli i prosiłam by przełożyć termin o kilka dni, odwołał początkowo całkowicie mój przyjazd, odkładając go "na lato". Jak później stwierdził: "wolałem przełożyć niż się znów zastanawiać, czy w ogóle przyjedziesz, a jeśli tak, to kiedy?". Rozumiem go. Jeśli nie będę chciała od razu się wprowadzić "tak na całego", to może skończyć się podobnie.

Mogę przyznać rodzicom, że kłamałam, mogę się nie przyznać i kombinować dalej i powiedzieć to później, mogę różne rzeczy... ale ja się chyba po prostu nie odważę przyznać, że jestem dorosła, że mogę kochać kogoś innego niż moich rodziców, że chcę się wyprowadzić tak daleko, opuścić ich.. ani też nie odważę się, by byli sami... Tak, jestem na najlepszej drodze by przegrać swoje życie. Ja wszystko rozumiem, że jestem dorosła, oni też. Że mam prawo, a oni muszą się pogodzić. Że mogę trzasnąć drzwiami i nie muszę się prosić. Ale... nie umiem, nie umiem ich zranić, nie umiem się przyznać, wstydzę się, boję się, cierpię, trzęsę się, chyba jestem chora psychicznie, po prostu.

Dlatego nie wiem, po co to wszystko napisałam i być może kogoś, kto dobrnął do tego momentu, zanudziłam, skoro ja z góry wiem, że nic nie zrobię, wiem, że to popsuję, zniszczę kolejny raz, ostatecznie, na zawsze, na własne życzenie i to będzie moja, a nie rodziców wina. Modlę się o jakiś cud, o sprzyjające okoliczności, cokolwiek. Ale po prostu to czuję, wiem, znam siebie, nie zbiorę w sobie tej odwagi, znów przegram swoje życie, bo kolejny raz mi tego nie wybaczy, to będzie koniec tej znajomości, koniec mojej szansy na lepsze życie, być może na miłość... Źle przeżyłam nasze rozstanie, pogłębienie nerwicy i choroby serca, jeśli kolejny raz to popsuję wiem, że się załamię, nie wybaczę rodzicom, ani przede wszystkim sobie, zabiję się albo zwariuję i odejdę od zmysłów, jeśli ktoś mi nie pomoże, to tak to się skończy, a przecież nikt mi pomóc nie może i to mnie właśnie przeraża... Bo przecież wszystko w moich rękach i ode mnie wszystko zależy... Mogę mieć wszystko, czekałam na to 5 lat, a wszystko stracę...

Próbuję małymi kroczkami z rodzicami. Mam 2 miesiące, może 3 jeszcze. Mówię niekiedy, że jestem nieszczęśliwa, bo nie mam pracy, inni znajomi robią karierę, a dla mnie nie ma już przyszłości. Mówię, że mogłabym pracować w mieście, w którym studiowałam (raptem godzinka drogi). Próbuję oswoić mamę z tą myślą, uczulić ją na ten problem. Niby przytakuje, ale dziś np. skomentowała to, zwracając się do taty: "widzisz, trzeba było mieć dwójkę dzieci. Dziecko chce nas opuścić, a przecież ktoś musi być przy rodzicach". Choć na ogół wydaję mi się, że ona to rozumie i wie w czym rzecz. Myśli logicznie, tylko w emocjach odbiera mamie rozum. Np. rozmawialiśmy o naszych rodzinach i wyrwało mi się, że jeśli nie wyjdę za mąż, nie będę mieć dzieci, to cały majątek po mnie będą dziedziczyć dzieci kuzynów, a mama na to: "przestań, nie denerwuj mnie, masz już tyle lat, pomyśl o sobie, chcesz być sama? my wieczni nie będziemy". Czyli wie, w czym rzecz, wszystko rozumie, ale jeśli doszłoby do rozmowy - emocje wezmą górę i stanie na głowie, by mnie nie stracić. Porozmawiać szczerze, jak dorosła, z rodzicami - takie głównie porady wyczytałam - ale chyba nikt nie zna moich rodziców. Nie da się spokojnie. Po prostu się nie da. Będą wyzwiska, płacz, histeria. Myślę, że w temat przeprowadzki włączy się też tata, bo jednak nie będzie chciał mnie stracić. To jedna sprawa. A odrębny temat, to jak przekonać jego, by zrobić to stopniowo, nie tak drastycznie... To chyba z góry przegrana sprawa... Dziękuję za przeczytanie, jeśli komukolwiek się chciało. Dziękuję bardzo.

konto usunięte

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Aga K.:

Dlatego nie wiem, po co to wszystko napisałam i być może kogoś, kto dobrnął do tego momentu, zanudziłam, skoro ja z góry wiem, że nic nie zrobię(...)
... Bo przecież wszystko w moich rękach i ode mnie wszystko zależy...

Dobrnęłam do końca. Z tego, co piszesz, wynika że znasz już wszystkie odpowiedzi - wiesz, jakie masz możliwości, co mogłabyś zrobić, wiesz, jakie są przyczyny tego, że tak trudno Ci jest się "odpępowić" od rodziców a zwłaszcza mamy, wiesz, że mogłabyś pójść na psychoterapię (i prawdopodobnie wiesz także, że mogłabyś na terapię zarobić), wiesz w końcu, że to nie kwestia oczekiwań chłopaka ani przewidywanej reakcji rodziców, tylko Twojego wzięcia odpowiedzialności za własne życie. Czyli czego jeszcze potrzebujesz? Kogoś, kto zdopinguje Cię do działania? A gdybyś to Ty sama siebie zdopingowała? Do tego pierwszego małego kroku? Dowolnego.

I jeszcze jedno. Brak działania i brak zmiany to także decyzja.Ten post został edytowany przez Autora dnia 28.01.15 o godzinie 18:56

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Polecam Ci na początek dobrą książkę: Toksyczni rodzice-Susan Forward
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/191419/toksyczni-rodzice

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Faktycznie, potrzebujesz terapii. Ale TY! Nie Twoi rodzice. Ich zostaw w spokoju, niech się kiszą we własnym sosie.
Z Twojego postu zrozumiałam, że nie mieszkasz w dużym mieście, więc pewnie poszukiwania terapeuty byłyby na ograniczoną skalę. Można znaleźć jednak terapię za darmo, wrzuć tu konkretne ogłoszenie, że szukasz w takich i takich okolicach. A nuż...? Chociaż może to potrwać, ale lepiej czekać, sprawdzać odzew niż nic nie robić.
Poza tym: bardzo mnie razi, gdy piszesz o sobie "mała menda, debilka" itp. Jak tak o sobie można? Jak Ty sama nie będziesz miała do siebie szacunku, to jak inni mają Cię szanować?
Rodzice stworzyli Ci dysfunkcyjny dom z charakterystycznym modelem: nadopiekuńcza matka i wycofany ojciec.
Gdy podejmiesz decyzję o wyprowadzce do chłopaka (obyś miała odwagę to zrobić), to nie wchodź w żadne tłumaczenia, wyjaśnienia Twojej historii z chłopakiem - po prostu poinformuj rodziców, że się wyprowadzasz i finito. I, moim zdaniem, lepiej zrobić to bliżej planowanej wyprowadzki niż dalej. Inaczej matka gotowa odstawić Ci spektakl włączając atak serca i karetkę.
Doradzając Ci taką formę wyprowadzki opieram się na swoich doświadczeniach sprzed lat - też mam nadopiekuńczą matkę, choć nie taką szantażystkę jak Twoja. Ja po prostu powiedziałam, że jutro zbieram rzeczy i się wyprowadzam. I wiesz co? Było tylko lekkie zdziwienie, że tak z nagła, ale nie było sprzeciwów. Może więc okazać się, że Twoja mama przyjmie to lepiej niż możesz to teraz sobie wyobrazić.
I jeszcze jedna moja refleksja: chłopak z którym się spotykasz to jakiś złoty człowiek:-)
Powodzenia, dorosła kobieto! :-)
Aga K.

Aga K. Student, Uniwersytet
Łódzki

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Ewa K.:
Czyli czego jeszcze potrzebujesz? Kogoś, kto zdopinguje Cię do działania? A gdybyś to Ty sama siebie zdopingowała? Do tego pierwszego małego kroku? Dowolnego.

I jeszcze jedno. Brak działania i brak zmiany to także decyzja.

Pani Ewo, przede wszystkim dziękuję za przeczytanie i odpowiedź. Wstyd mi, jak spojrzałam później, ile tego wyszło.

Czego potrzebuję... może właśnie takich słów, które same w sobie są dopingiem. Brakuje mi kogoś, kto będzie mnie wspierał w działaniu (ale tego przecież nie mogę szukać w Internecie). Może... złotej rady, jak rozmawiać z rodzicami, profesjonalnej opinii. Czy zrobię chociaż mały krok? Pewnie jak nadejdzie ten "magiczny kwiecień" będę próbować, może nie wprost, tylko okrężną drogą. Tylko wiem, jak to się skończy ze strony rodziców, i że siłą rzeczy - poddam się (jeśli nic do tego czasu nie zmienię w swoim podejściu i sposobie myślenia).

Na psychoterapię nie mogę sobie pozwolić obecnie, naprawdę... pomagam finansowo rodzicom i szczerze mówiąc, brakuje mi na własne potrzeby. Miałam skierowanie, 5 lat temu, do poradni psychologicznej. Byłam raz, ale że to w innym mieście, a plan był ustawiony na 1-2 wizyty w tygodniu, musiałam zrezygnować, bo rodziców nie było stać na sfinansowanie dojazdów (wtedy jeszcze studiowałam). Co ciekawe, na pierwszej wizycie, po wstępnym "wywiadzie", główna konkluzja była taka, że muszę się uwolnić spod "klosza" rodziców. W uproszczeniu dużym - że to ich wina. Bo przekazaniu tego później rodzicom - byli bardzo oburzeni.

Ewa Z.:
Polecam Ci na początek dobrą książkę: Toksyczni rodzice-Susan Forward
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/191419/toksyczni-rodzice

Dziękuję za polecenie, tak właśnie też myślałam, żeby coś przeczytać na ten temat. Spróbuję zdobyć tę pozycję.
Aga K.

Aga K. Student, Uniwersytet
Łódzki

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Agnieszka W.:
I jeszcze jedna moja refleksja: chłopak z którym się spotykasz to jakiś złoty człowiek:-)
Powodzenia, dorosła kobieto! :-)

Aż się uśmiechnęłam! :)) Choć w ostatnich dniach, nie przychodzi mi to łatwo. Ale nie tylko na te słowa, lecz na całą odpowiedź. Dziękuję, dziękuję, tak bardzo dziękuję. Będę czytać to jeszcze wielokrotnie, bo dodaje mocy i wiary, że może się jednak udać, jeśli tylko się odważę.

Naprawdę, chciałabym to zorganizować w łagodny sposób i mieć aprobatę rodziców (to chyba dla mnie charakterystyczne, że we wszystkim potrzebuję ich aprobaty, szczególnie mamy i gdy ją mam - w naszych relacjach panuje sielanka, a gdy tylko próbuję coś zrobić nie po ich myśli - to kończy się tak, jak opisałam...). Ale jeśli z góry wiadomo, że jej nie będę miała, może muszę zrobić to właśnie w taki sposób - nagle i szybko...

PS. Faktycznie, nie mam szacunku do samej siebie. Jest mi bardzo źle, z powodu tych wszystkich kłamstw. Jest mi źle nawet, że opisuję tutaj tę historię, że obgaduję rodziców. Dręczą mnie wyrzuty sumienia. Ta więź z rodzicami, głównie z mamą, jest naprawdę silna. Ale przecież nie przestałabym ich kochać, gdybym ułożyła sobie życia z dala od domu rodzinnego.

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Aga K.:
PS. Faktycznie, nie mam szacunku do samej siebie. Jest mi bardzo źle, z powodu tych wszystkich kłamstw. Jest mi źle nawet, że opisuję tutaj tę historię, że obgaduję rodziców. Dręczą mnie wyrzuty sumienia. Ta więź z rodzicami, głównie z mamą, jest naprawdę silna. Ale przecież nie przestałabym ich kochać, gdybym ułożyła sobie życia z dala od domu rodzinnego.

A dajże spokój z tym obwinianiem się! Moja matka, gdy byłam 23-25latką (czyli dorosłą kobietą) czepiała się moich wyjść towarzyskich, więc ja jej ściemniałam - wiedziałam, że jak nie zrobię to i tak się obrazi. I, mimo, że takie relacje zjadały mi sporo nerwów, nie czułam się winna ani wtedy ani teraz. Po prostu wiedziałam zawsze, że kobieta przegina;-) A zapewniam Cię, że nie jestem zdemoralizowaną "małą mendą" i mam szacunek do innych, w tym do moich rodziców. Ale jak ktoś gra nie fair, to nie należy mu dać po sobie jeździć.
Wzmocnij poczucie swoich granic - poczytaj o tym, literatury jest sporo.
Aga K.

Aga K. Student, Uniwersytet
Łódzki

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Agnieszka W.:

A dajże spokój z tym obwinianiem się! Moja matka, gdy byłam 23-25latką (czyli dorosłą kobietą) czepiała się moich wyjść towarzyskich, więc ja jej ściemniałam - wiedziałam, że jak nie zrobię to i tak się obrazi. I, mimo, że takie relacje zjadały mi sporo nerwów, nie czułam się winna ani wtedy ani teraz. Po prostu wiedziałam zawsze, że kobieta przegina;-) A zapewniam Cię, że nie jestem zdemoralizowaną "małą mendą" i mam szacunek do innych, w tym do moich rodziców. Ale jak ktoś gra nie fair, to nie należy mu dać po sobie jeździć.
Wzmocnij poczucie swoich granic - poczytaj o tym, literatury jest sporo.

Poczytam. :) Właśnie szukam, co jeszcze oprócz wyżej wymienionej pozycji, mogłabym "pochłonąć". Mam 2 miesiące na ogarnięcie się (dorośnięcie?), albo chociaż próbę tego dokonania. Jednak wpis troszkę pomógł, bo małego kopa dostałam (ale i tak wszystko ciągle w moich rękach).

To prawda wszystko, przesadzam z tym obwinianiem się (no właśnie, wszystko niby rozumiem, a i tak działam na swoją niekorzyść i niszczę samą siebie). W końcu kto z nas nie ma, chociażby z wieku nastoletniego, jakichś przewinień na koncie względem rodziców. ;) Ach tak, moja mama uważa, że dopiero teraz przeżywam nastoletni bunt hmm... Jeśli mama nie traktuje mnie jak dorosłą kobietę, to ja muszę się zachowywać jak nastolatka, która ukrywa swoje poczynania.

Dziękuję jeszcze raz :)

konto usunięte

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Nastoletni bunt można przeżywać w dowolnym wieku. Ja przeżywałam swój już po wyprowadzce, zamążpójściu i urodzeniu dzieci, hi hi :) Było bardzo trudno - i mi i mojej mamie. Ale obie przeżyłyśmy, kochamy się bardzo i po okresie pewnego oddalenia znów jesteśmy blisko. Teraz jednak ta bliskość jest inna. Z mojej strony różnica polega na tym, że jestem świadoma swoich granic, nie rozmawiam z mamą tak dużo jak kiedyś, nie uzgadniam z nią moich decyzji, nie próbuję jej zadowolić i uszczęśliwić (a przynajmniej się staram, bo oczywiście czasami "wpadam w stare koleiny", co niezmiennie mnie złości).
Tobie też się uda. Krok po kroku. Byle w kierunku, którego potrzebujesz i chcesz. Będą potknięcia i trudy, ale to nie szkodzi - takie jest życie. Trzymaj się.
A i jeszcze jedno. Prosiłaś o pomysły i porady, to ja jedną podrzucę. Zrób na kartce listę zdań, z których każde będzie się zaczynać od "Mam prawo...." Ciekawe, co z tego wyniknie?
Ksenia Miłek

Ksenia Miłek Life coach, Makeup
Artist

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

PS. Faktycznie, nie mam szacunku do samej siebie. Jest mi bardzo źle, z powodu tych wszystkich kłamstw. Jest mi źle nawet, że opisuję tutaj tę historię, że obgaduję rodziców. Dręczą mnie wyrzuty sumienia. Ta więź z rodzicami, głównie z mamą, jest naprawdę silna. Ale przecież nie przestałabym ich kochać, gdybym ułożyła sobie życia z dala od domu rodzinnego.

poczytalam o Twojej sytuacji i mysle, ze jest tylko jedna mozliwosc - przeprowadzka.
Potrzebujesz terapii, ale to jak sie juz przeprowadzisz. Nie wydaje mi sie zebys musiala sie tlumaczyc rodzicom ze swojej decyzji, zwlaszcza, ze wiesz jak sie to skonczy. Unikaj tego, bo Ci taki stres niepotrzebny. Spakoj sie i powiedz, ze wyjedzasz,przeprowadzasz sie i dasz znac jak Ci idzie niedlugo.
Nawet jesli nie ulozy Ci sie z tym chlopakiem (to jakis wyjatkowy czlowiek musi byc! Nie puszczaj go bo skarba masz :)) to bedziesz czula, ze zycie zalezy od Ciebie. Nowe miasto, nowe znajomosci, miejmy nadzieje - nowa praca.
Wyrzuty sumienia i bardzo niskie poczucie wlasnej wartosci przepracujesz na terapii. Tylko sie nie poddawaj. Podejmij decyzje i sie jej trzymaj i dzialaj. Mama i tak bedzie robila awantury cokolwiek nie zrobisz.
Najlepiej byloby gdybys po przeprowadzce zmienila numer telefonu, skoro piszesz, ze mama jest w stanie pisac do Ciebie co godzine. Ja widze, ze te epitety ( jestem zakłamaną małą mendą, jestem debilem, który za swoje krętactwa poniesie teraz najwidoczniej brutalne konsekwencje.itp) to nie Ty to Twoja mama, co? Tak Cie nazywa jak sie zezlosci?
No to kazdy Ci powie, ze nie jestes debilem, nie jestes zaklamana. Jestes zagubiona, ale o to nie trudno jak sie mieszka w takim domu. Na szczescie masz kogos kto chce pomoc, kto kocha (nie musi Ci tego mowic, to co robi wystarcza :))

Zycie zaczyna sie po 30tce! Dzialaj! Zyj! Poznawaj nowe, nie daj sie dluzej zniewalac.Ten post został edytowany przez Autora dnia 29.01.15 o godzinie 18:44
Aga K.

Aga K. Student, Uniwersytet
Łódzki

Temat: Problem z rodzicami - jestem wiecznie małym dzieckiem...

Ewa K.:
A i jeszcze jedno. Prosiłaś o pomysły i porady, to ja jedną podrzucę. Zrób na kartce listę zdań, z których każde będzie się zaczynać od "Mam prawo...." Ciekawe, co z tego wyniknie?

Dobry pomysł, dziękuję! :) Zrobię. Już tak "na gorąco" jak myślę, to dużo by tego było... Praktycznie mogę wszystko i do wszystkiego mam prawo (chociażby z racji wieku), ale z tego prawa w ogóle nie korzystam. Zauważyłam też, że pomaga mi, gdy na portalach społecznościowych "mignie" mi zdjęcie moich rówieśniczek ze swoimi rodzinami. ;) Wtedy zastanawiam się, dlaczego miałabym być gorsza. One też mają rodziców, zapewne kochających rodziców, a jednak żyją swoim życie... Mój przypadek jest naprawdę dziwny i aż trochę mi wstyd, że taka już stara baba postępuje i czuje się jak 15latka... Coś ze mną musi być mocno nie tak. Dużo czytałam o podobnych sytuacjach, ale chyba w żadnej nie było to tak nasilone.
Ksenia M.:
Ja widze, ze te epitety ( jestem zakłamaną małą mendą, jestem debilem, który za swoje krętactwa poniesie teraz najwidoczniej brutalne konsekwencje.itp) to nie Ty to Twoja mama, co? Tak Cie nazywa jak sie zezlosci?

To prawda. W trakcie awantury padają naprawdę straszne epitety... Potem mama się tłumaczy, że to tylko w złości, bo jej "pyskuję". Ja zaś nie odbieram tego jako pyskowanie, tylko bronienie swoich racji. Ale mama tak właśnie traktuje odmienne zdanie.

Strasznie mi źle z tym, że robię z niej tutaj taką złą matkę. Bo tak poza tą jedną rzeczą, jest naprawdę świetną mamą, widzę i doceniam, co dla mnie zrobiła (choć ona twierdzi, że jestem niewdzięczna), kocham ją bardzo (i mimo wszystko po wyprowadzce będę też tęsknić), więc przykro mi, że nie potrafi tego tematu mojej dorosłości przyswoić. Gdyby nie to, miałybyśmy dobre relacje. A tak... też mamy dobre relacje, ale tylko gdy ja postępuje zgodnie z oczekiwaniami mamy. Nawet niedawno sama wprost przyznała, że jest toksyczną, ale dodała, że wynika to z tego, że bardzo mnie kocha i nie chciałaby mnie stracić. Myślę, że ona tak w głębi ducha, wie i czuje, że postępuje źle, że tak nie powinna, ale chęć zatrzymania mnie przy sobie odbiera racjonalne myślenie. Nawet chciałabym jej w tym pomóc, ale raz, że nie wiem jak, a dwa... chyba by się nie dało, jak już wpadnie w złość.

Najtrudniejsza do przeskoczenia jest chyba ta odległość. 500 km, brak bezpośrednich połączeń i podróż 7-8h, sprawiają, że widywałybyśmy bardzo rzadko. Przypomniało mi się teraz, jak 5 lat temu, gdy się z nim spotykałam, mama wyraziła się wręcz: "znajdź sobie nawet najgorszego menela, ale tutaj, na miejscu". No właśnie, na miejscu, a zupełnie nie bierze pod uwagę mojego szczęścia.

Dziękuję Wam za odpowiedzi! Jeszcze wczoraj, gdy się wpisywałam, byłam nastawiona na pokojowe załatwienie sprawy, na rozmowy (czyli de facto awantury). Dziś jestem już troszkę bardziej bojowo nastawiona. Oczywiście wiem, że to na razie chwilowy efekt i jestem tylko mocna w słowach, a w tym momencie jednak nie udźwignęłabym tego. Na szczęście mam jeszcze te (jedyne) 2 miesiące, by to przegryźć, przeanalizować i zbierać siły...

PS. przyznam szczerze, że nie dostrzegałam w Nim aż takiego skarba ;))) (w sensie - kocham, to na pewno, jednak różnie bywało i też miałam różne żale) ale skoro kolejna osoba tak mówi... :)

Następna dyskusja:

Problem ze zrozumieniem w r...




Wyślij zaproszenie do