Temat: Fatalne pierwsze wrażenie przy wjeździe do Polski
Jakub Łoginow:
Trudno wymagać od kasjerki w PKP, by znała język angielski, skoro zarabia grosze, a praca jest niefajna, nierozwojowa, nieprestiżowa itp. To po pierwsze.
- OK, masz rację, ale "znać język angielski" można na różnych poziomach zaawansowania - ja mam na myśli taki, który pozwoli przekazać najprostszy komunikat (rzeczone "a little" wystarcza).
Poza tym, nie tłumaczmy słabej znajomości języka angielskiego (lub innego języka obcego) mało satysfakcjonującymi zarobkami. Czy słabymi zarobkami będziemy usprawiedliwiać również fakt, że panie z tzw. okienka do najmilszych nie należą (chociaż nie wszystkie) i wysiłkiem nie z tej ziemi jest czasami powtórzenie drugi raz numeru peronu? Wiele osób w Polsce może narzekać na pracę i zarobki. Bycie miłym i pomocnym (lub chociaż troszkę zaangażowanym w swoją pracę), mimo że nie najlepiej płacą (ale jednak płacą), zamiast wiecznie narzekającym i nieuprzejmym to chyba całkiem pozytywna postawa?
Po drugie, na angielskim świat się nie kończy. Pisałem w innym wątku, że chciałbym, aby rolę języka międzynarodowego w tej części Europy przejął niemiecki. Na Słowacji jest wiele miejsc, gdzie napisy są tylko po słowacku i po niemiecku - i nie po angielsku. Analogicznie na Węgrzech. A Anglicy, Amerykanie, Irlandczycy i Australijczycy to również nie są święte krowy, oni też powinni znać co najmniej dwa języki obce, domyślnie niemiecki lub francuski.
Nie kończy się - to fakt. Ale jest chyba najbardziej popularnym językiem w Europie, najważniejszym - jak sam przyznajesz, więc można wysnuć hipotezę, że zna go najwięcej osób. Z Twoim postulatem wprowadzenia konkurencyjnego (względem angielskiego) języka międzynarodowego nie miałam jeszcze okazji się zapoznać, ale chętnie to zrobię i się ustosunkuję.
I na Majorce napisy są po niemiecku. Łatwiej też dogadać się po niemiecku niż po hiszpańsku. To wynika z prostej zależności: najwięcej tam Niemców. W Polce, mam wrażenie, ta zależność nie jest taka oczywista, a przynajmniej ja nie dysponuję żadnymi statystkami na temat narodowości najczęściej odwiedzających Polskę.
Aktualnie mieszkam (jeszcze) w Austrii, tutaj wszystko jest po niemiecku i nikt anglojęzycznym się tak nie podlizuje, jak to jest w Polsce. Na pytanie "do you speak English" rozmówca potrafi z uśmiechem odpowiedzieć "a little" i wcale nie ma z tego powodu kompleksów. Nie mówię tu o kosmopolitycznym Wiedniu, ale o mniejszych miejscowościach.
Daleka jestem od jakiejkolwiek formy podlizywania się anglojęzycznym nacjom. To bardziej mój pragmatyzm daje o sobie znać i stąd takie wypowiedzi.
Ja osobiście wyznaję zasadę, że jadąc turystycznie do jakiegoś kraju staram się nauczyć podstawowych słów i zwrotów w miejscowym języku. Jest taki wynalazek jak rozmówki i poświęcenie godziny - dwóch na ich przeczytanie, choćby podczas podróży, naprawdę nie boli.
Mam dokładnie ten sam zwyczaj i również staram się samodzielnie zadbać o losy mojej podróży. To jednak nie zmienia mojego zdania o kiepskiej dystrybucji informacji w miejscach takich, jak: lotniska, dworce PKS i PKP itd. Po coś one są, przynajmniej w teorii.
Spójrzcie na Francuzów, oni się cenią i nie poddają się bezmyślnie dominacji angielskiego. OK, angielski jest najważniejszym językiem, ale nie jest jedynym językiem międzynarodowym, o czym często zapominamy.
Właśnie Francję miałam przytoczyć, obok Hiszpanii, w moim poprzednim poście jako przykład. Zarówno Francuzi (którzy "się cenią"), jak i Hiszpanie angielski znają słabo, chociaż oczywiście nie wszyscy. Oba te kraje całkiem sprawnie radzą sobie z tzw. piktograficznymi oznaczeniami, więc drogę z lotniska na najbliższy przystanek autobusowy jesteś w stanie znaleźć, umiejętnie czytając strzałki. Również nie boli ;) Tylko że u nas strzałek brak.
Pozdrawiam,
B.
Barbara S. edytował(a) ten post dnia 19.07.11 o godzinie 11:39