Temat: rozmowa z Irkiem Grinem (GW)

Coraz więcej autorów kryminałów mówi wprost: "Chcę na tym zarobić pieniądze". Jestem za. Kryminał jest po to, żeby żyć


Małgorzata I. Niemczyńska: Za co Pan nienawidzi Raymonda Chandlera?

Irek Grin: - Za to, że umarł. Gdyby żył, pisałby nadal książki o Philipie Marlowe, a ja byłbym szczęśliwym człowiekiem.

I wciąż poszerzałby innym bazę inspiracji.

- Rzeczywiście zrobił coś takiego, co do tej pory nie zostało wyczerpane. Jego ostatnią książkę dokończył ktoś inny, co miało charakter hołdu. Na bazie twórczości Chandlera nie tylko pojawiły się setki, o ile nie tysiące, pisarzy na całym świecie, którzy próbowali go naśladować, ale też wychowały się setki tysięcy czytelników. Oni myślą Chandlerem, choć często nie zdają sobie z tego sprawy. Wiele z niego weszło do języka czy uwarunkowało konstrukcję bohatera kryminalnego i obrazu miasta w kryminale.

Pomijam już nawet, że pisze się o nim prace naukowe, a w USA wymienia jednym tchem z Kafką czy Dostojewskim, i że dzięki niemu otrzymaliśmy prosty sygnał, że kryminał nie musi być tylko i wyłącznie zabawą, ale może się też w nim kryć indywidualny język. Mówiąc o Chandlerze, trzeba też wspomnieć bezkompromisowość, której mogą mu pozazdrościć pisarze przez stulecia uchodzący za skandalistów. Przy Raymondzie Chandlerze są przedszkolakami.

Co z niego przejęli współcześni polscy autorzy?

- Kiedy przyglądam się współczesnej polskiej prozie, to śmiech mnie bierze. Większość pisarzy nieświadomie buduje nastrój swoich książek i postaci swoich bohaterów na sposób Chandlera. Różnica polega na tym, że on to robił jakby lewą ręką. Tak już miał. Z zawodu był księgowym. To zawód niebezpieczny, bo bardzo precyzyjny. Choć Chandler nie przywiązywał wagi np. do chronologii - Marlowe w każdej z powieści ma inny, niezgadzający się z upływem czasu wiek - to jeśli chodzi konstrukcję powieści, jest niepowtarzalnie precyzyjny.

Natomiast muszę przyznać, że bardziej od Chandlera cenię Dashiella Hammeta - tego, który otworzył worek z czarnym kryminałem. On, tworząc nowego bohatera, uderzył ręką w stół i powiedział: "Nie chcę więcej Agathy Christie i Artura Conan Doyle'a, chcę to zmienić". Był pierwszy i w pewnym sensie zawładnąć umysłami mu się udało: przed innymi nazwał po imieniu takie figury kryminału, jak cyniczny detektyw czy mroczne ulice. Ale, niestety, był leniuchem. Napisał raptem pięć książek.

Co więc przejęli współcześni polscy autorzy z całej kryminalnej klasyki?

- Właściwie wszystko. Mamy dużo powieści pastiszowych, które udają, że chcą powiedzieć coś więcej, i mamy dużo książek rewolucjonizujących gatunek. Te z kryminału wzięły tylko kostium. Nie polega on na tym, że najpierw jest trup, a potem dowiadujemy się, kto zabił. Kostium gatunku polega na tym, że jest jakaś uporządkowana sytuacja zastana, potem wydarza się coś, co ją burzy, a następnie pojawia się ktoś, kto porządek ma przywrócić. W tym sensie kryminał jest bękartem horroru - w horrorze jednak elementem destrukcyjnym była zawsze siła nierzeczywista, którą ktoś za pomocą egzorcyzmów odpędzał. Potem okazało się, że siłą niszczącą porządek może być nawet sąsiad. Kryminał nowoczesny powstał w momencie, w którym pojawiła się intuicja, że wyjście na ulicę jest bardziej niebezpieczne niż senne koszmary.

Jest więc duża grupa autorów, która przyjęła ten kostium gatunku i dodała dwa bardzo ważne elementy, czyli bohatera i miasto. Słyszałem już głosy we Francji, że być może będzie to znak rozpoznawczy współczesnej polskiej powieści kryminalnej. Mówię tu przede wszystkim o książkach z Polskiej Kolekcji Kryminalnej EMG, ale nie tylko. W innych wydawnictwach też pojawiają się takie tytuły i z chęcią je zauważamy. Dlatego dwa lata temu nagrodziliśmy Wielkim Kalibrem książkę "Foresta Umbra" Pawła Jaszczuka.

Polscy autorzy piszą do pociągu?

- Z tym sprawa jest różna, bo u nas stało się coś ogromnie dziwnego. Większość literatury kryminalnej niepoważnie podchodzi do zagadnienia intrygi. Bierze się to m.in. z tego, że wciąż myślimy o kryminale jako twórczości drugorzędnej, użytkowej, do pociągu. Ale tkwi w tym pułapka. Jeśli autorzy poważnie myślą o konstrukcji kryminalnej, jak Anita Harton czy Gaja Grzegorzewska, to ich wyznanie, że piszą do pociągu, staje się policzkiem dla polskiej literatury. A ci autorzy, którzy piszą kryminały, bo są modne i rzeczywiście można na nich zarobić, wszelkimi sposobami próbują nam wepchnąć informację: "Nie piszę kryminału, piszę coś więcej". I to coś więcej jest zwykle przerażająco żenujące.

Kiedy stowarzyszenie Trup w Szafie rozpoczynało swoją działalność, powzięliśmy takie postanowienie, że nie będziemy pisać źle o polskiej literaturze, bo całkiem dobijemy czytelnictwo. Nagradzaliśmy Wielkim Kalibrem naszym zdaniem najlepszą powieść szukającą czegoś w kryminale, ale nie wypowiadaliśmy się krytycznie. Wtedy takie książki pojawiały się w liczbie trzech rocznie - w 2002 roku, gdy debiutowałem, był jeszcze Artur Górski i Marek Krajewski. Natomiast teraz jest ich już 70. Czas zacząć oceniać tę literaturę w sposób dojrzały.

Jest jej już na tyle dużo, że można też zacząć myśleć o klasyfikacji. Dzięki Markowi Krajewskiemu wielkie znaczenie zyskuje kryminał retro, dzięki Marcinowi Świetlickiemu - kryminał miejski. W takich powieściach bardzo często nawet bohater jest pretekstowy, a miasto staje się całkowicie autonomiczną postacią.

Ale czy autorzy kryminałów miejskich nie mają lekkiego kompleksu Krajewskiego, który tak rozsławił Wrocław?

- Marcin Świetlicki na pewno nie ma żadnego kompleksu. Wysyp tego typu literatury nie jest chyba wynikiem chęci rozsławienia miasta. Bardziej chodzi o popularność, jaką zapewnia opis bardzo konkretnego miejsca rozpoznawalnego przez ludzi, jak np. w przypadku Warszawy Konrada Lewandowskiego czy Artura Górskiego. Oni tworzą takie miasto, o którym można myśleć z łezką w oku. Kryminał żywi się rzeczywistością. Jeśli można przejść ulicą, po której chodzi bohater, to będzie się to podobać.

To, co zrobił Marek Krajewski, nie jest wyjątkowe w skali światowej. Jest to wyjątkowe u nas, także dlatego że to po prostu dobry pisarz. On nie boi się mówić wprost, że czerpie z Chandlera i trochę żyje w tym świecie. Pamiętam, że kiedy w 1999 roku wziąłem do ręki "Śmierć w Breslau", pomyślałem sobie: "No, ten numer się nie może sprzedać!". Jak widać, byłem naiwny. Nie ma kompleksu, jest parcie na popularność. Coraz więcej autorów kryminałów mówi wprost: "Chcę na tym zarobić pieniądze".

Jestem za. Kryminał jest po to, żeby żyć. Z całym szacunkiem dla Marka Krajewskiego - z tych kryminałów, które teraz wychodzą, w historii literatury zostaną może dwa. Cała reszta przydaje się teraz. Nawet wspomniani Chandler czy Hammet są nielicznymi, którzy zostali, a oprócz nich pisało takie rzeczy mnóstwo ludzi. Niech się dzieje użytkowość, ale niech będzie dobrze skonstruowana.

Pomówmy o kobietach...

- Ktoś kiedyś napisał, że największym osiągnięciem Agaty Christie była Panna Marple. Coś w tym jest. Dziś się zastanawiamy, co to właściwie za wydarzenie. A w wiktoriańskiej Anglii to było wydarzenie. Być może dałoby się udowodnić, że bohaterki kryminałów, szczególnie lat 60. i 70., troszkę wyprzedziły powstanie tzw. literatury kobiecej. Zaczęły realizować cechy do tej pory zarezerwowane dla mężczyzn. Ogromnym nietaktem wykazali się za to autorzy czarnych kryminałów, jak właśnie Chandler czy Hammet. U nich kobieta naprawdę jest największym wrogiem mężczyzny.

Wredną suką manipulującą mężczyznami?

- Próbującą manipulować. A przede wszystkim - niewierną. Gdybym miał wymieniać jej cechy, jednak zdrada byłaby na pierwszym miejscu. Funkcjonuje to do dziś, nawet u Krajewskiego. Kobiety są nielojalne, a nielojalność dla prywatnego detektywa jest czymś nie do przyjęcia. Wyjątkiem jest Julia Dobrowolska - postać Gai Grzegorzewskiej. Widać, że powstaje cykl z pewną charakterystyczną postacią. Taka postać będzie się rozwijać razem z rzeczywistością. Tak powinno być, dlatego nie można czekać z napisaniem następnego kryminału 10 lat. Wystarczy spojrzeć na zapowiedzi tych, które ukażą się po wyborach. Nawet coś takiego jak wybory może całkiem zmienić ich rzeczywistość.

Dobrowolska jest postacią nieco komiksową, np. ma bliznę czy inne cechy charakterystyczne. Ale chodzi do łóżka z kim chce i kiedy chce, co do tej pory było zarezerwowane tylko dla mężczyzn, a i tak mieli wyrzuty sumienia. Dobrowolska nie ma.

Większość czytelników kryminałów to kobiety. Dziwi mnie, że mało kto proponuje jakąś alternatywę dla takich mizoginicznych autorów, jak Krajewski czy Świetlicki. Potrzeba nam więcej Julii Dobrowolskich, czyli kobiecych bohaterek, które sprawiają, że do Gai Grzegorzewskiej przychodzą młode dziewczyny i robią sobie z nią zdjęcia.

I czego nam jeszcze potrzeba?

- Dobrej sensacji. Obawiam się, że mój "Pan Szatan" może być jedyną taką książką wśród 70 kryminalnych nowości tego roku. Wiem, że ludzie się pukają w głowę, słysząc o zamachu na dzieci w Pałacu Kultury i Nauki i byłym dominikaninie, który ma je uratować przed wysadzeniem w powietrze. Ale tak samo się pukali w głowę, gdy Tom Clancy napisał "Dekret", w którym samolot terrorystów uderzył w Capitol. Po 11 września już im nie było do śmiechu.

*Irek Grin - pisarz (autor m.in. powieści "Szerokiej drogi, Anat" oraz najnowszej "Pan Szatan"), redaktor naczelny wydawnictwa EMG, jeden z założycieli i prezes stowarzyszenia Trup w Szafie, które wraz z Instytutem Książki co roku przyznaje Nagrodę Wielkiego Kalibru dla autorów książek kryminalnych. Ich tegoroczny werdykt poznamy w sobotę w Krakowie.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kraków
Małgorzata I. Niemczyńska