Temat: Poetka z wyrachowania. Rozmowa z Heleną Amiradżibi...

Rz: Czy to prawda, że „Książka antykucharska” powstała na życzenie pani męża Jerzego Stefana Stawińskiego?

Niewątpliwie spełnił on funkcję katalizatora, bowiem opowiadałam mu własne wspomnienia z młodości, sadząc – jak się okazało naiwnie – że skłonię go do ich spisania. Tymczasem któregoś dnia rzekł: „Sama to zapisz. Niedługo umrzesz i nikt o tym nie będzie wiedział, a szkoda”. Po czym zaczął pilnować, bym systematycznie siadała do maszyny. Uwielbiam jej stukot. W dzieciństwie miałam dwa marzenia: rower oraz właśnie maszyna do pisania. Zostały spełnione dopiero po kilkudziesięciu latach, już w Polsce. Mąż kupił mi przed laty zieloną Olimpię, na której piszę, najchętniej wczesnym rankiem, kiedy on jeszcze śpi. A na rowerze zaczęłam pedałować w wieku nieomal emerytalnym. Natomiast pomysł na kulinarną koncepcję „Książki antykucharskiej” – każdy rozdział inauguruje przepis na gruzińskie danie – podsunęła mi Mira Michałowska.

Pierwsze próby literackie podjęła pani w liceum.

Zawsze lubiłam pisać wypracowania. Tyle że obniżano mi noty z racji bazgrolenia, kleksów i niechlujnego prowadzenia zeszytu. Z wyrachowania zostałam wówczas poetką. W gazetce ściennej zamieszczałam socrealistyczne wiersze o Stalinie, komunizmie, przodownikach pracy, partii… Niebywale podniosło to mój prestiż w szkole.

Podobno ma pani problemy z wydaniem swoich wspomnień w Gruzji. Dlaczego?

Chciałabym, żeby na gruziński przetłumaczono zarówno moją ostatnią książkę, jak i „Słodkie życie księżniczki”, opublikowane przed dekadą. Przekładu mogłaby dokonać moja bratanica – poliglotka mieszkająca w Nowym Jorku. Obawiam się tylko, czy moja proza jest w Gruzji właściwie rozumiana. Wielu Gruzinów niewątpliwie ma mi za złe druzgocącą krytykę Stalina i Berii.

???

Wprawdzie nie negują ich zbrodni, lecz zwracają uwagę, że przecież zlikwidowali znacznie więcej Ruskich niż Gruzinów.

Na ile wiarygodne są w pani książce wątki poświęcone Berii?

Aktorka, w której się zakochał i którą wytrwale adorował, istniała naprawdę. O ile z innymi kobietami – nierzadko porywanymi przez jego podwładnych – obchodził się niezwykle brutalnie, o tyle w przypadku oblubienicy zachowywał się dżentelmeńsko. Obdarowywał prezentami, zaspokajał kaprysy, pomagał w artystycznej karierze, choć z drugiej strony zapewnił jej także… wdowieństwo, wysyłając na „śmiertelną rekonwalescencję” do sanatorium chorego na gruźlicę męża – cenionego reżysera filmowego. Ale Beria krótko cieszył się urodziwą wdową, gdyż zginęła ona w tragicznej katastrofie lotniczej. Wracając z Moskwy do Tbilisi, nad Kaukazem samolot napotkał burzę. Jeden z piorunów trafił w maszynę, doprowadzając do eksplozji. Nikt nie przeżył.

Z książki wynika, że hołduje pani hipotezie, iż samobójstwo Włodzimierza Majakowskiego stanowiło konsekwencję jego ideologicznej pomyłki.

Nie wierzę, że na desperacki krok zdecydował się na skutek damsko-męskich niepowodzeń, jak sugerowała choćby jego metresa – Lily Brik. Był uczciwym, prostolinijnym i naiwnym politycznie człowiekiem. Głęboko wierzył w to, co głosił, choć kłóciło się to z faktami i logiką. Nienawidził caratu, wielbił rewolucję. Z wiarą neofity wspierał bolszewików, a kiedy się zorientował do czego przyłożył pióro, włożył lufę pistoletu do ust i nacisnął cyngiel.

Przyznam, że największe wrażenie wywarły na mnie fragmenty pani książki dotyczące innego sztandarowego poety Kraju Rad, Michaiła Swietłowa.

To był mąż mojej cioci – alkoholik. Twierdził, że muzą poety jest wódka. Sławę zyskał dzięki balladzie „Grenada”, przetłumaczonej na język polski przez Juliana Tuwima. Okoliczności powstania tego „antyfaszystowskiego poematu poświęconego mężnym obrońcom hiszpańskiej republiki” zdradziła mi ciotka. Otóż po przyjeździe do Moskwy „La Pasionarii” – Dolores Ibarruri otworzono bar Grenada. Wujek go regularnie odwiedzał. Kiedyś zabrakło mu funduszy, toteż chadzał w kółko przed wejściem w nadziei, że spotka jakiegoś znajomego fundatora. Nucił pod nosem: „Grenada, Grenada, Grenada moja, dienieg niet, a wypit’ choczetsia!” I tak narodził się ten utwór, dzięki któremu autor przez dłuższy czas miał za co wypić i postawić kolegom.

Był człowiekiem odważnym i dowcipnym. Podczas tzw. sprawy żydowskich lekarzy w całej prasie sowieckiej pisano o Joincie, organizacji amerykańskich Żydów, jako o źródle wszelkiego zła i siatce szpiegowskiej. Swietłow był Żydem. Kiedy przy kontuarze knajpy w Domu Literatów, gdzie sączył wódkę, chociaż piło się tam głównie koniak, ktoś go zagadnął: „Cóż to, zwykłą wódkę pijecie, nie koniak?” odparł: „Joint jeszcze mi nie przysłał za ten miesiąc wypłaty”.

Kiedy w połowie lat pięćdziesiątych studiowałam w Moskwie, wuj znajdował się w niełasce. Wywołała ją wizyta w Swierdłowsku. Po zakończeniu spotkania autorskiego w lokalnej fabryce wraz z literackim kompanem odwiedził sklep monopolowy. Wypełniwszy bagażnik taksówki, alkoholem częstowali przypadkowych przechodniów. Im bardziej byli zalani, tym odważniejsze wygłaszali przemówienia. W końcu zaczęli proponować: „Naplujecie nam w twarz. Jesteśmy radzieckimi poetami, czyli sprzedawczykami!”. Aresztowano ich jednak dopiero, gdy zachciało im się poczęstować milicjanta. Poczuli do niego nieodpartą sympatię, bo na siarczystym mrozie kierował ruchem ulicznym. Ruch był jednak – z braku prywatnej motoryzacji i srogiej aury – wyjątkowo anemiczny, toteż stróż porządku nudził się i marzł. Ponieważ odmówił kielicha, oznajmili: „Masz rację. Nie pij z nami. Jesteśmy kurwami, które liżą jaja władzy, żeby ich nie przepędziła od koryta”. Milicjant uznał, że jest to prowokacja mająca sprawdzić jego lojalność i chyba chcą go wygryźć z prestiżowej posady, ledwo trzymających się na nogach poetów zatrzymano więc w areszcie, po czym wysłano stosowny raport do stolicy. A gdy Swietłow dowiedział się, iż choruje na nowotwór, wysłał ze szpitala telegram do kolegi: „Rak już jest, postaraj się o piwo”.

Żarty żartami, ale nie ma wiele przesady w twierdzeniu, że Kanał Biełomorski zbudowali anegdotczycy. Chociaż – jak wynika z pani książki – w ZSRR naprawdę wesoło zrobiło się dopiero pod rządami Nikity Siergiejewicza Chruszczowa.

To podobno Stalin rozpił Chruszczowa gruzińskim winem. I być może właśnie dlatego ten ostatni odwiedzając ojczyznę Wielkiego Językoznawcy, upijał się niejako z obowiązku. A potem tańczył, nie zważając na obecność kamer.Co jakiś czas wprowadzał nowatorskie pomysły. Usiłował sadzić kukurydzę w tundrze, a ryż na pustyni, deklarował, że wkrótce ZSRR przegoni USA w produkcji mleka i mięsa. Gwoli prawdy należy dodać, że ten typ buńczucznej propagandy funkcjonował już wcześniej. W latach trzydziestych Beria wystąpił przecież z postulatem: „Dostarczymy cytryny, mandarynki i pomarańcze na stoły ludu pracującego”.

Chruszczow zapewniał, że komunizm widnieje już na horyzoncie. Dociekliwi sięgnęli zatem do encyklopedii, aby wyjaśnić znaczenie tego terminu. Okazało się, że jest to wyimaginowana linia na styku nieba i ziemi, oddalająca się w miarę podążania w jej kierunku.

Nic dziwnego, że za najmądrzejszą swoją decyzję podjętą w życiu uważa pani opuszczenie ZSRR. Odwiedza pani Gruzję?

Dawniej starałam się jeździć co rok, ale odkąd z mojej rodziny pozostał tam jedynie brat, to on rokrocznie przyjeżdża do Warszawy, przywożąc sos tkemali, kindzę, tarchun, suneli i inne niedostępne w Polsce gruzińskie specjały gastronomiczne, dzięki którym mogę poczuć smak dań młodości. Takich jak: łobio, czachochbili, saciwi, tołma, macwnis szeciamandi czy konfitura z orzechów.

rozmawiał Tomasz Zbigniew Zapert

Helena Amiradżibi

Ur. 1932 r., w Tbilisi, scenarzystka i reżyserka filmowa. Autorka filmów fabularnych – m.in. „Wieczór przedświąteczny” (1966), „Kto wierzy w bociany” (1972) i dokumentalnych oraz licznych reportaży. Często realizowała swoje filmy wspólnie z mężem Jerzym Stefanem Stawińskim. Autorka książek „Słodkie życie księżniczki” (1996) i „Książka antykucharska” (2007).