Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Rozmowy o poezji

Temat ten adresujemy dla nieco bardziej ambitnych czytelników poezji, którzy poza własną twórczością i lekturą wierszy nie wykraczających poza kanon szkolnych lektur obowiązkowych, czytają lub chcieliby czytać coś więcej o poezji, jej twórcach, krytykach oraz różnych kulturowych i personalnych kontekstach twórczości poetyckiej. Proponuję umieszczać tutaj wywiady, rozmowy i dyskusje z poetami i tymi, którzy tworzą dla poezji niezbędne tło,
tj. krytykami, tłumaczami, badaczami literatury, animatorami kultury, czytelnikami itd.
Temat ten jest uzupełnieniem dwóch innych: Zbliżenia – eseje o poezji i poetach oraz Recenzje o publikacjach – naszych i innych autorów.
W zamierzeniu ma też stanowić swoiste merytoryczne obudowanie dla innych tematów na naszym forum. Mam nadzieję, że stanie się też nowym, niebanalnym impulsem do rozwijania zainteresowań i kompetencji w obszarze twórczości poetyckiej.


Z JĘZYKA JAKUBA BURKO.

Wokół tomiku “Wątpewności” – rozmowa z Tomaszem Różyckim


Nakładem Wydawnictwa Literackiego właśnie ukazał się wybór wierszy, w “Serii Dwujęzycznej”, “Wątpewności. Wybór wierszy/Certidoutes. Choix de poemes” uznanego tłumacza Jacques’a Burko (1933 – 2008), któremu francuscy czytelnicy zawdzięczają m. in. przekłady poezji Juliana Tuwima, Zbigniewa Herberta, Wisławy Szymborskiej.


Obrazek


Poniżej prezentujemy wywiad z Tomaszem Różyckim, tłumaczem tomiku.

Aleksandra Szramek: Dlaczego Wątpewności? Co pana zdaniem tytuł ten może oznaczać, co sugerować?

Tomasz Różycki: Ten tytuł to trochę nieporadny przekład francuskiego “Certidoutes”, co jest połączeniem słowa “Certitude” (czyli pewność) i słowa “Doutes” (wątpliwości), a więc przeciwieństw. Pewność i zwątpienie w jednym. O ile jednak słowo to po francusku ma pewien urok, to po polsku wątpewności brzmią jednak wątpliwie. Nie wiem, co dokładnie miał na myśli Jacques Burko, nadając taki tytuł swojemu nieopublikowanemu tomowi wierszy. Być może właśnie to, że miał wątpliwości co do publikacji książki? To, że był pewien swych wierszy? A może to, że pewność, wiara i zwątpienie w tych wierszach wymieszane są i nierozdzielne. Pewność i wątpliwości dotyczące wszelkich tematów, także jego samego, jego językowej i kulturowej tradycji.

A. Sz.: Jacques Burko od najmłodszych lat skazany był na wielokulturowość – urodził się w żydowskiej rodzinie w Warszawie, wyrastał na Wołyniu, przebywał w Kazachstanie, od 1947 roku na stałe zamieszkał we Francji. Czy kontakt z wieloma językami jakoś wpłynął na twórczość poety?

T. R.: Na pewno tak, widać to choćby przy przekładach literatury, jakich dokonywał z polskiego czy rosyjskiego. Bliska mu była tradycja jidysz. Sam mówił, że jego “głębokim” językiem, słyszanym w kołysce jest jidysz, językiem literatury jest polski, ale doskonale czuje się mówiąc i pisząc po francusku. O swoich wierszach mówił, że są przekładane na francuski z języka Jakuba Burko, jego własnego. To widać w poezji – obecność melodyjnych sekwencji jakby z języka poezji dwudziestolecia, słychać tam i Czechowicza i Tuwima, ale pojawia się to wszystko w zaskakującym francuskim ubraniu, gry słów są charakterystyczne także dla poezji francuskiej. Te najbardziej skomplikowane wiersze, najbardziej “francuskie” są najtrudniejsze w przekładzie, nie ma ich w polskim wydaniu. Mam wrażenie, że przekład ich jest jeszcze być może przed kimś, kto podejmie wyzwanie.

A. Sz.: W jakim miejscu można byłoby umieścić poezję Burko? Czy wpisuje się ona w nurt, ma swojego nauczyciela, czy może sama jest czymś z pogranicza?

T. R.: Nie jestem historykiem literatury ani literaturoznawcą, aby odpowiedzieć w tej chwili na to pytanie. Wpływy słowiańskie – polskiej i być może rosyjskiej poezji spotykają się z francuskim zmysłem pracy ze słowem i obejmują tematykę trudną i bogatą, od osobistej po historyczną, jak na przykład losy Żydów w dwudziestym wieku. To wszystko sprawia, że możemy mówić o czymś oryginalnym. Zawsze można szukać wpływów i znajdować je, ale nie wiem, czy potrafiłbym wpisać tę poezję w jakiś nurt, tym bardziej, że nie była publikowana za życia autora i nie uczestniczyła w żadnym literackim dialogu, nie była w obiegu.

A. Sz.: Wiersze Burko są zróżnicowane – niechęć przed przemijaniem, zło i walka “przeciwko zapomnieniu” łączy się w nich z tym, co piękne i dobre. Kim mógłby być podmiot liryczny tych wierszy? O czym mówi poezja Burko?

T. R.: Myślę, że bohaterem mógłby być ktoś, kto wiele przeżył i widział, ale jest po stronie życia, wciąż uważa, że na tym świecie są możliwe piękne chwile, szczęście i dobro. Jest świadomy zła, ale nie może mu się oddać, nie może pisać tylko o nim, bo w ten sposób ono nim zawładnie i zwycięży go. To też poezja dość gorzka momentami, mówiąca o przemijaniu, poezja wielkiej samotności. Nie wiem, jak to wytłumaczyć przy wierszach równocześnie często miłosnych, opowiadających o oddaniu i przyjaźni.

A. Sz.: Jak wyglądał proces tłumaczenia poezji Burko? Czy panu, również poecie, była ona bliska?

T. R.: To była bardzo trudna praca, wymagająca często dokonywania wyborów: czy w imię zachowania rytmu i rymu poświęcić niektóre słowa, czy dla absolutnej wierności nie oddawać rytmu, melodii i rymu. Te wiersze są bardzo zrytmizowane, a ich melodyka, sposób rymowania i metrum jest zmienne. Czasem to prawdziwe akrobacje poetyckie. Za dość lekkim tonem i stylem kryją się pułapki dla tłumacza. Starałem się oddać, ile można, musiałem wielokrotnie proponować coś swojego w zamian, coś, co mogłoby po polsku brzmieć tak samo, lub wprowadzać ten sam efekt. W tłumaczeniu można dostrzec łatwo różnice z oryginałem. Odnalezienie podobnej melodii z użyciem polskich słów wymuszało często arbitralne zmiany, jak to bywa przy wielu przekładach, zwłaszcza poezji, zwłaszcza rytmicznej. Ale mam nadzieję, że udało mi się zachować złoty środek i niczego nie zniszczyć. Była to najtrudniejsza z moich dotychczasowych prac przy tłumaczeniu, trudniejsza na pewno nawet od przekładu Stefana Mallarmè.

A. Sz.: Czy oprócz relacji czysto literackiej łączyła pana z poetą inna więź?

T. R.: Poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy, niestety ta przyjaźń trwała krótko, a widzieliśmy się zaledwie czterokrotnie. Bardzo te wszystkie spotkania pamiętam. Przełożył wiele moich wierszy, innych nie zdążył.

A. Sz.: Kim był Jacques Burko?

Był z wykształcenia inżynierem i zjeździł świat stawiając wielkie chemiczne fabryki, na emeryturze oddał się temu, co naprawdę lubił i czym zajmował się w czasie wolnym: został tłumaczem, współautorem książek historycznych, redaktorem i wydawcą serii poetyckich (między innymi “Poezja świata” w Buchet-Chastel, od perskiej, arabskiej po mongolską), wykładowcą Sorbony, gdzie prowadził seminarium na temat przekładu, czy wreszcie – świetnym tłumaczem na francuski “Lokomotywy” Tuwima. Był znawcą wina i żeglarzem. Był ambasadorem polskiej literatury we Francji.

A. Sz.: Dlaczego powinniśmy o nim pamiętać?

T. R.: On nie zapomniał o Polsce, a po tym, co tu przeżył, mógłby i może nawet powinien był to zrobić. Przekładał polską poezję, opowiadał o polskiej literaturze Francuzom i obcokrajowcom, reprezentował i bronił dobrego jej imienia. Z polskiego przekładał Herberta, Tuwima, Szymborską, Ficowskiego, Stachurę, Bednarskiego, Adama Czerniakowa.

Wywiad przeprowadziła Aleksandra Szramek

Źródło: Niedoczytania.pl

Wiersze Jacques'a Burko z tomiku: Wątpewności. Wybór wierszy/Certidoutes. Choix de poèmes. Przekład i posłowie Tomasz Różycki. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011 w oryginalnej wersji językowej są w temacie W języku Baudelaire'a, tam też notka o autorze i linki do polskich przekładów w innych tematach – R. M.Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 21.02.12 o godzinie 05:29

konto usunięte

Temat: Rozmowy o poezji

Krystyna Rodowska o Festiwalu Poezji w Rosario – Argentyna


Obrazek
Rosario – Centrum.  Za: Wikimedia Commons

Wywiad z Krystyną Rodowską*:

”publicysta”:  Rosario jest pięknym ponad milionowym miastem. Czy mogłabyś przybliżyć nam w kilku zdaniach samo miasto i Międzynarodowy Festiwal Poezji? Kto jest głównym organizatorem Festiwalu i jaki jest jego charakter?

Krystyna Rodowska:
Rosario jest istotnie pięknym miastem, z zachowaną w wielu miejscach kolonialną architekturą, tarasami dawnych pałacyków, fryzami, balkonami. Leży nad ogromną, szeroko rozlaną rzeką Paraná, z mnóstwem wysp i wysepek, odnóg, która wpada kilkaset kilometrów dalej do rzeki La Plata; kursują po niej stateczki, łodzie, kajaki, woda jest czysta, żyje  w niej wiele smacznych ryb (jadłam, więc wiem, co mówię!), a miasto otwarło się na rzekę i jej bezmiar.

A teraz już o Festiwalu: nad rzeką znajduje się duże centrum kultury wraz z salą teatralną i przestronnym patio, od którego odbiegają tzw. tunele, gdzie rozłożyły się stoiska wydawców poezji z całej Ameryki Łacińskiej, niekiedy bardzo niszowych, także poezji tłumaczonej z innych języków na hiszpański; festiwalowi poeci korzystali z okazji sprzedania własnych egzemplarzy. W przyległych salkach odbywały się spotkania, debaty, wywiady z poetami, także warsztat na temat " Poezja i przekład poetycki", w którym obok mnie brała udział młoda poetka z Brazylii a zarazem  tlumaczka poezji szkockiej i francuskiej na portugalski - prowadziła to spotkanie poetka i krytyk sztuki Beatriz Vignioli.

W tym centrum kultury noszącym nazwę ‘Parque de España’, na wielkiej sali teatralnej odbył się inaugurujący festiwal poezji koncert pieśniarza  i śpiewającego autora w jednej osobie Paco Ibañeza, którego określiłabym jako hiszpańskiego Brassensa, ze względu na intymny styl jego interpretacji wierszy wielkich poetów europejskich i latynoamerykańskich i rodzaj dialogu prowadzonego z publicznością.
Rosario nie jest stolicą prowincji Santa Fé, jak pierwotnie myślałam, ale jej tętniącym życiem kultury sercem.

Tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Poezji jest już XVIII. Wszystko zaczęło się w r. 1993, w dużo skromniejszej skali, gdyż był to festiwal poetów lokalnych, co najwyżej ściągających do Rosario z innych prowincji Argentyny. Od roku 2000 przekształcił się w Festiwal Poezji Latynoamerykańskiej, a od kilku lat zyskał rangę Międzynarodowego, na który ściągają zaproszeni poeci z innych kontynentów. W tym roku poetów z Europy zjechało pięciu: dwoje z Hiszpanii, flamandzki poeta z Belgii, Duńczyk i ja z Polski. Festiwal organizuje Ministerstwo Innowacji i Kultury prowincji Santa Fé, Wydział Kultury i Edukacji miasta Rosario, Centrum Kultury ‘Parque de España’. Organizatorzy pokrywają wszelkie koszty pobytu ( hotel, wyżywienie) w Rosario, a także dojazd z Buenos Aires i z powrotem.

”p”:  w tym roku byłaś już na kilku festiwalach poetyckich w Polsce i Europie - jakie wrażenie masz po pobycie w Rosario? Czym ten Festiwal różni się od innych? Co najbardziej zapamiętałaś z niego?

K. R.:  W tym roku uczestniczyłam w XV Wiośnie Poetyckiej w Przemyślu i, jak co roku w sierpniu, w Festiwalu Poetów Europy Środkowej i Wschodniej Cap a l'Est w Bańskiej Szczawnicy na Słowacji.

Ten ostatni wyłonił się z ruchu o tej właśnie nazwie " Cap a l'Est", czyli " Ster na Wschód", którego jestem członkiem – współzałożycielem od roku 2002. Jego inicjatorem i organizatorem jest Michel de Maulne, Francuz, ex-dyrektor ‘Maison de la Poesie’ w Paryżu, aktor, reżyser spektakli poetyckich, zakochany w kulturze krajów Europy Wschodniej. Współorganizatorem jest Słowackie Centrum Kultury, tamtejsze Ministerstwo Kultury, początkowo subwencjonowalo po części ten festiwal francuskie Ministerstwo Kultury i Unia Europejska.

Specyfiką występów poetów jest ich trójjęzyczność: każdy czyta wiersze w swoim języku, autorzy słowaccy - przekłady na słowacki, francuscy - na francuski. Językiem porozumienia wszystkich jest język francuski - ma to stanowić bodaj symboliczną przeciwwagę dla dominacji języka angielskiego w Europie. Udział biorą poeci z Litwy, Łotwy, Czech, Słowacji, Polski, Węgier, Rumunii, Serbii, Macedonii, Grecji, a także z Włoch i z Francji. W ubiegłym roku wyjątkowo - był to " Ster na Zachód!" – wzięli też udział poeci z Portugalii. Ale jest to w tej chwili kameralne spotkanie " dobrych znajomych" z zawsze interesującą oprawą muzyczną, fotograficzną itp. W tym roku brylowali poeci bułgarscy.

Ale  nie ma co porównywać tej imprezy z zasięgiem i rozmachem Festiwalu w Rosario, w tej chwili jednego z najbardziej prestiżowych na kontynencie latynoamerykańskim.

”p”:  Jaki był Twój udział w tym Festiwalu, w jakich sesjach brałaś udział, jakie czytałaś teksty?

K. R.:  pierwszego dnia Festiwalu brałam udział, jak wszyscy w „Maratonie Poetów”, w trakcie którego każdy miał prawo przeczytać dwa krótkie wiersze albo jeden dłuższy. W piątek w trzecim dniu Festiwalu miałam dłuższe, około 15-minutowe czytanie moich wierszy, w dużej sali teatralnej, po poecie z Rosario. Czytałam sama własne adaptacje moich tekstów na język hiszpański, z wydanej w tym roku, z okazji Międzynarodowych Targów Książki w Hawanie książki poetyckiej "Abajo fuego, arriba fuego"- „Na dole płomień, w górze płomień”. Pod koniec spotkania przeczytałam dwa krótsze wiersze po polsku, gdyż słuchacze są zazwyczaj zainteresowani " muzyką języka oryginału". Mój występ cieszył się dużym aplauzem wśród poetów latynoamerykańskich, którzy słuchali mnie wcześniej podczas Maratonu.

”p”:  Jak publiczność argentyńska odbierała poetów z Europy?

K. R.:  Poetów europejskich było tylko 5, toteż byli oni widoczni i słyszalni, chociaż - trzeba to sobie jasno powiedzieć - uwaga większości słuchaczy, wśród których przeważali sami poeci z wielu prowincji Argentyny i z wielu krajów Ameryki Łacińskiej, koncentrowała się przede wszystkim na " swoich" z Patria Magna, z wielkiej ojczyzny tego samego języka i tej samej kultury. Niemniej, proszono mnie po wielekroć o przesłanie wierszy z zamiarem wydrukowania ich w pismach literackich Rosario i Buenos Aires.

”p”:  bardzo ciekawy był Warsztat Poetycki w zakładzie penitencjarnym z udziałem więźniów. Czy brałaś w nim udział? Jakie inne punkty programu tego Festiwalu Twoim zdaniem były interesujące?

K. R.:  Jeszcze w mailu przesłanym z Rosario do Warszawy, główna koordynatorka przygotowań festiwalowych zapytała mnie czy będę zainteresowana wzięciem udziału w warsztatach poetyckich z więźniami w zakładzie karnym. Oczywiście zgłosiłam swój akces i wzięłam udział, wraz z innymi poetami w tym wydarzeniu, niezwykle interesującym i dającym do myślenia. Już od trzech lat poeci - wolontariusze, uczestnicy Festiwalu w Rosario przyjeżdżają do więźniów, żeby czytać im swoje wybrane wiersze, po czym oni - na zasadzie wzajemności- czytają swoje. Są bardzo przejęci wizytą poetów. Wcześniej rozdano nam opublikowane arkusze poetyckie z tego i z ubiegłego roku, z wierszami autorstwa więźniów, podpisanymi przez nich.

Ku mojemu zdumieniu, stwierdziłam, że autorzy tych tekstów wykazują się niewątpliwą kulturą literacką, a niektórzy z nich talentem; ani razu nie zetknęłam się z grafomanią! Bez wątpienia jest to zasługą pracującej z nimi od  2001 roku pisarki i pedagoga, Suzany Valenti, która - co dawało się zauważyć - jest dumna z osiągnięć artystycznych swych podopiecznych. Niektórzy z nich już niedługo wyjdą na wolność, inni będą mieli dużo czasu na dalsze leczenie poezją zwichrowanej psychiki. Komu pomoże ona zmienić życie? Tego już się nie dowiem.

”p”:  Czy jest Polonia w Rosario? A jeśli tak jak zostałaś przyjęta  przez naszych Rodaków?

K. R.: Tak, jest Polonia w Rosario. Organizatorki informowały mnie o tym od początku. Ale pan konsul honorowy mimo powiadomienia go o przyjeździe poetki-rodaczki, wyjechał właśnie do Polski i najwidoczniej nie rozpowszechnił tej wiadomości, bo nikt nie przyszedł.

”p”:  po Rosario wyjechałaś na kolejny Festiwal Poezji w stolicy Argentyny - Buenos Aires. Opowiedz o swoim w nim udziale?

K. R.:  To nie był odrębny festiwal w Buenos Aires, lecz jakby przedłużenie tego z Rosario. Organizatorzy wytypowali pięcioro poetów, trzeba powiedzieć - spośród najlepszych, najbardziej interesujących, którzy mieli wystąpić w Centrum Kultury i Współpracy w samym środku miasta.

Czułam się wyróżniona, gdyż znalazłam się pośród nich obok poetki meksykańskiej Enzii Verduchi, młodej poetki Lucii Estrada - nadziei poezji kolumbijskiej, poety z Nikaragui Hectora Avellana. Drugim obok mnie poetą europejskim był znakomity poeta - Duńczyk Thomas Boberg, równie hiszpańskojęzyczny jak ja, ponieważ  - ożeniony z Peruwianką - przeżył kilkanaście lat w Peru. W ostatniej chwili dołączyła do nas znakomitość: peruwiański poeta i malownicza postać Rodolfo Hinostroza, fetowany przez organizatorów na równi z poetą chilijskim Clemente Riedemannem, którego jednak z nami tu nie było.

Na sali oklaskiwały mnie panie:  Edyta Kwiatkowska-Faryś, iberystka, attacheé ds.kultury w ambasadzie polskiej, której zawdzięczam opłacenie mi biletu lotniczego do Buenos Aires i jej zastępczyni, ZofiaZiółkowska.   A także kilku poetów ze stolicy, których poznałam tu 11 lat temu, kiedy to uczestniczyłam w obchodach 100-lecia urodzin Jorge Luisa Borgesa i brałam udział w pierwszym międzynarodowym festiwalu poezji w Buenos Aires.

”p”: Tego typu wyjazd łączy się z wieloma przygotowaniami organizacyjnymi i finansowymi? Czy mogłabyś powiedzieć kto sfinansował Twój pobyt w Argentynie lub kto pomógł Ci w jakiś szczególny sposób w tym wyjeździe?

K. R.:  Na to pytanie już odpowiedziałam. Dodam tylko, że organizatorzy festiwalu w Rosario opłacili mi dodatkowo z własnej inicjatywy 3 noce w hotelu w Buenos Aires, ponieważ okazało się (z powodu perturbacji komunikacyjnych z moimi argentyńskimi kuzynkami, córkami mojego wuja - jedynego żyjącego brata mojej matki, z którymi korzystając z okazji chciałam się spotkać),  że  wracały one z urlopu dopiero 30 września, a ja nie miałabym się gdzie w tym czasie podziać.  Od Marii Lanese - głównej koordynatorki festiwalu, poetki i śpiewaczki w jednej osobie i od Evy Nardone, sekretarza festiwalu - doznałam niespotykanej, ludzkiej serdeczności.

”p”:  Sednem takich Festiwali jest propaganda poezji i pokazywanie jej piękna, również dzieciom i młodzieży. Ale idzie też o spotkania samych poetów, w tym przypadku z różnych kultur i kontynentów. Czy nawiązałaś jakieś nowe kontakty, interesujące z Twojego punktu widzenia?

K. R.: Ze zrozumiałych względów językowych i kulturowych, interesowali mnie przede wszystkim poeci z krajów Ameryki Łacińskiej. Z wyjątkiem poety z Nikaragui i czarnoskórego, radosnego poety z Gwatemali, nie znałam wcześniej żadnego z nich. Z Festiwalu wyniosłam nawiązane znajomości i książki, podarowane mi przez kilkoro poetów, których wiersze i osobowości zapadły mi w pamięć; w każdej chwili możemy do siebie napisa, wymieniając się wierszami i całymi książkami.

Obecnie w dobie internetu, poeci całego świata mogą bez przeszkód tkać sieć swoich wzajemnych powiązań, pisać o sobie, tłumaczyć i publikować swoje wiersze, a festiwale poezji służą znakomicie tym celom.

Poza tym, organizatorzy wykazali się dużą przytomnością umysłu przesyłając natychmiast wszystkim uczestnikom listę adresów mailowych kolegów. Podobnie jak to uczynili w roku 2005 organizatorzy Spotkania Poetów Świata Łacińskiego w Meksyku, w którym brałam udział jako " gość specjalny" i dwóch międzynarodowych festiwali poezji w Granadzie nikaraguańskiej w roku 2006 i 2008, w których również uczestniczyłam. W każdej chwili mogę napisać do poety czy poetki z Meksyku, Kolumbii, Argentyny czy Nikaragui i z wieloma z nich utrzymuję obecnie stały i serdeczny kontakt, owocujący publikacjami moich wierszy w pismach literackich Ameryki Lacińskiej i vice versa. Przy tego typu kontaktach i doświadczeniach być może uda mi się w przyszłości, już po ukazaniu się w przyszłym roku mojej antologii latynoamerykańskich klasyków współczesności, stworzyć jej kontynuację czyli antologię całkiem współczesnych poetów tego kontynentu, który zajmuje szczególne miejsce w moim sercu i wyobraźni.

„p”:  bardzo dziękuję za ten wywiad, interesującą opowieść o Festiwalu w Rosario i jego programie, samej Argentynie,  a także o międzynarodowych kontaktach poetyckich. Mam nadzieję, że wzbogaci nasze myślenie o festiwalach poezji w globalnym świecie, a także o festiwalach poezji w Polsce.

źródło: lubczasopismo.salon2.pl


Obrazek
*Krystyna Rodowska (ur. 1937) - poetka, tłumaczka literatury francuskiej i ibero-
amerykańskiej, przede wszystkim poezji. Uprawia krytykę literacką i eseistykę. 1979 – 1993: redaktor odpowiedzialny za dział literatury hiszpańskojęzycznej w miesięczniku „ Literatura na świecie”, obecnie współpracowniczka tego pisma, oraz „Odry”, „ Kwartalnika Artystycznego”, „ Nowej Okolicy Poetów” i „ Twórczości”.  W 2010 ukazały się jej wiersze w majowym numerze „Odry”, w licowym numerze „Nowej okolicy poetów”, jesienią publikacja w „Twórczości”. W lutym 2010 ukazała się na Kubie antologia wierszy Krystyny Rodowskiej  w przekładzie na język hiszpański „Abajo fuego, arriba fuego”.


Wiersze i proza poetycka Krystyny Rodowskiej w tematach:
Czułość, Miłość, Nagość, Ciemność, Przodkowie - bliżsi i dalsi, Kolorowe jarmarki,
Dzieciństwo/Zwierzęta w ZOO i nie tylko tam, Autoportret w lustrze wiersza, Ballady/Mosty w poezji, W wynajętych pokojach, Czym jest wiersz?, Treny, epitafia
i inne wiersze o tematyce żałobnej
, Sierściuchy, Wiersze na różne pory dnia, To (nie)
jest rozmowa na telefon...
, Poeci poetom
Marta K. edytował(a) ten post dnia 07.09.11 o godzinie 04:57
Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Rozmowy o poezji

Tata jest poetą, za to mama normalna.
Rozmowa z Tomaszem Różyckim*



Obrazek
Tomasz Różycki. (fot. Fot. Sławomir Mielnik)

- Nareszcie wydał pan kolejny tomik...

- Rzeczywiście trwało to długo. Poprzedni, "Kolonie”, napisałem w 2005.

- Widać za mało pan chodził...

- A wie pani, coś w tym jest. Więcej jeździłem samochodem, do pokonania pieszo miałem krótsze dystanse, bo gdzie indziej pracowałem.

- Nie sądziłam, że potraktuje pan moją uwagę tak poważnie...

- Bo wiele moich wierszy rzeczywiście powstaje przy chodzeniu. To jest taki moment w ciągu dnia, który pozwala mi wyłączyć się ze spraw bieżących i osiągnąć stan pewnego skupienia, albo przeciwnie – odprężenia. Wtedy bardzo często przychodzą mi do głowy pierwsze zdania, już w skończonym kształcie. A pierwsze zdanie to już model dla pozostałych: jest w nim wzorzec rytmiczny, który uruchamia ciąg pewnych skojarzeń i słów. Pewnie ten rytm chodzenia, jako zajęcia czysto mechanicznego, coś wyzwala.

- Rzesze fanów, które ujawniły się po "Dwunastu stacjach”, mogą czuć się zawiedzione powrotem do poezji egzystencjalnej. Po Nagrodzie Kościelskich, nominacji do Nike i Paszportu Polityki można było sądzić, że pójdzie pan łatwiejszą drogą.

- Jeszcze nie wiadomo, jak to się skończy. Właśnie pracuję nad prozą, mam nadzieję uporać się z tym do końca roku, taki cyrograf spisałem sam z sobą. Będzie to coś większego, niekoniecznie równie zabawnego jak "Dwanaście stacji”. Trudno mi powiedzieć więcej, bo rzecz jest jeszcze nie skończona i może wywinąć mi kozła, natomiast nie ulega wątpliwości, że jakieś podobieństwo do "Dwunastu stacji” wystąpi. Jestem autorem wciąż tej samej historii.

- Cóż, czerpie pan z tej samej, własnej biografii.

- Przy "Dwunastu stacjach” towarzyszyło mi założenie, że opowiem historię absolutnie prawdziwą, z przymrużeniem oka i dygresjami. Tym razem chodzi o fikcję.

- Tytuł najnowszego zbioru, "Księga obrotów”, brzmi poważnie, niemal uroczyście.

- Wbrew moim założeniom. Chodziło mi o tytuł ekonomiczny, rodem z księgowości. Funkcjonuje taka nazwa: "Księga obrotów i zaszłości”.

- Niemniej tytuł zbioru jest adekwatny do treści. "Księga...” dotyka spraw istotnych.

- Mam świadomość, że to trudna książka. Trzeba przekroczyć pewien wiek i zaliczyć pewne doświadczenia, żeby ją zrozumieć.

- Zawarł pan w niej pewną arytmetykę. Ósmy tomik Tomasza Różyckiego składa się z 88 wierszy, każdy z nich to dwie strofy ośmiowierszowe, a w jednym z utworów – takich przykładów można by przytoczyć więcej – "dłoń skreśla z mroku koślawą ósemkę”. Ósemka to znak nieskończoności. O to chodzi?

- Od samego początku miałem tę ósemkę w głowie. Po napisaniu "Kolonii”, w których zamieściłem 77 sonetów, wydawało mi się, że napisanie wierszy zebranych z iluś tam lat to już nie dla mnie. Że powinienem napisać coś ważnego, równocześnie stwarzając przeciwwagę dla "Kolonii”. Nie tworzyć antologii, lecz podjąć wyzwanie. Główny problem dotyczył formy. Co zrobić, żeby była nośnikiem tego, co mam do powiedzenia? Założyłem, że będzie to poemat, a więc dłuższa opowieść. Przyszła mi do głowy strofa z Beniowskiego. Jest to równocześnie stanca używana w poezji trubadurów, która do dzisiaj cieszy się ogromnym wzięciem w poezji np. katalońskiej, z jednej strony dygresyjna, z drugiej swobodna; można operować różnymi rejestrami języka. Zacząłem na własny użytek nazywać zwrotki ósemkami. Potem uświadomiłem sobie, że będzie to mój ósmy tom, że zbierze się 88 wierszy itd. Na koniec ujawniła się symbolika ósemki.

- Pojawił się także bohater. "Gość, który kupił świat”, obecny w kilku wierszach, uświadamia czytelnikowi, że ma do czynienia z ciągiem narracyjnym.

- Dlatego to trudna książka. Ktoś przyzwyczajony do krótkich wierszy nie od razu się orientuje, o co chodzi.

- A może jest w tym zbiorze i zagadka, której istnienia jeszcze nie dostrzegamy? We wcześniejszych wierszach zdołał pan przewidzieć powódź i katastrofę World Trade Center.

- To nie jest żadne wieszczenie, raczej normalny niepokój. I trochę taka samospełniająca się przepowiednia. Nie wiem, jak temu przeciwdziałać, poza tym byłoby coś bardzo fałszywego, gdybym omijał niektóre obrazy. Jeśli od dłuższego czasu prześladuje mnie jakieś natręctwo, w końcu zostaje zapisane. Powstaje coś absurdalnego, wizja koszmarna, senna, oniryczna. A później okazuje się, że się spełnia. Nad Odrą wielokrotnie wyobrażałem sobie, że woda, która tak się pieni, któregoś dnia w końcu się przeleje, a lecąc samolotem między wieżowcami - że kiedyś ten samolot uderzy. Kiedy zobaczyłem te obrazy później, miałem poczucie déja vu.

- Zawsze dotyczy ono tragicznych zdarzeń?

- Bywają i miłe. Ta druga kategoria dotyczy jednak osobistych przeżyć. Są to np. obrazki z wakacji.

- Ponieważ zdarza się, że niektóre tragiczne obrazy się spełniają, nie boi się pan pisania?

- W pisaniu jest zawsze coś pogranicznego. Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to patetycznie, ale rację ma Gombrowicz, kiedy mówi, że pisanie to uwalnianie własnych demonów. Prawdopodobnie psychologicznie rzecz jest do wyjaśnienia: uruchamia się jakieś pokłady podświadomości, niekoniecznie sympatyczne, i one podpowiadają różne rzeczy. Od czasu do czasu może to być niebezpieczne i przerażające. Gdyby tak zupełnie się poddać i zdać się na podświadomość, na tzw. natchnienie, może, przynajmniej w moim przypadku, wystąpić problem z upublicznieniem. Czy publikując, nie wyrządzi się krzywdy, czy mocnym obrazem czegoś się nie wywoła...

- Nagrody Kwarka pan jednak nie przewidział?

- Byłoby trudno...

- Powiedział pan kiedyś, że dość tych nagród, że są inni, równie zdolni poeci. Nie wiem, ile było w tym kokieterii, a ile przekonania. Tak czy inaczej pojawiło się kolejne wyróżnienie.

- Nie wiedziałem nawet, że takie istnieje. To bardzo pouczająca historia: moja tłumaczka na angielski opublikowała jeden z wierszy z "Kolonii”, "Spalone mapy”. Zrobiła to w piśmie Pen Clubu amerykańskiego, a potem tekst opublikowano na blogu. Było na nim dużo odwiedzin i poproszono mnie o komentarz. Napisałem lakoniczne wyjaśnienie, że wiersz powstał po podróży na Ukrainę, że przypadkiem znalazłem się w miejscu, gdzie moja babcia mieszkała przed wojną, więc poszukiwałem jej domu. To wszystko wydawało mi się tak absurdalnie skomplikowane dla amerykańskiego czytelnika, że w kosmicznym skrócie wyjaśniłem jeszcze kwestię Kresów; dlaczego tam pojechałem, dlaczego babcia zamieszkała gdzie indziej i z jakiego powodu ta historia okazała się dla mnie tak emocjonalnie ważna. Okazało się, że w Stanach Zjednoczonych istnieje portal internetowy, który gromadzi wszystkie ciekawsze wpisy dotyczące kultury i potem ogłasza wśród czytelników plebiscyt na najciekawszy. "Spalone mapy” wraz z komentarzem zostały zgłoszone do nagrody jakąś ogromną liczbą głosów, redaktorzy z pism poświęconych literaturze spośród 20 wytypowanych tekstów wybrali dziesiątkę, i, na koniec, poeta, rezydent Biblioteki Kongresu Robert Pinsky wybrał zwycięzcę.

- Wygrał wiersz, tematycznie spokrewniony z "Dwunastoma stacjami”...

- Wszystko to wydarzyło się w tym roku i zaskoczenie było totalne. Zadziwiające było dla mnie, że historia, zdaje się, absolutnie niezrozumiała dla nikogo, poza kręgiem skupionych wokół towarzystwa miłośników Lwowa, okazała się tak nośna. Hindusi też głosowali na ten tekst.

- W "Księdze obrotów” pobrzmiewają echa pańskiego pobytu w Ameryce.

- Od dziesięciu lat bardzo dużo jeżdżę, zdarza się, że i kilkanaście razy w roku. Mogę powiedzieć, że część mojego życia rozgrywa się poza krajem. Niestety.

- Dlaczego pan żałuje?

- Bo nie do końca bym tak chciał. Bo nie lubię rozstań, źle znoszę rozłąkę.

- Skąd się wzięło zapotrzebowanie na pańską poezję w Stanach?

- Po ukazaniu się wyboru moich wierszy po angielsku, po prostu zaproszono mnie na czytanie. Nie nazwałbym tego zapotrzebowaniem, to za duże słowo. Za pierwszym razem był to wyjazd do Indiana i Boston University, potem Nowy Jork, a potem inne.
- Przyjęto innego Różyckiego, niż przyjmuje się w kraju?

- Było bardzo różnie. Nie może to być taki sam odbiór, coś umyka, coś nowego się pojawia. Na pewno przeżyłem rodzaj nobilitacji, kiedy czytałem na Harvardzie lub usłyszałem, że moi goście poprzednio uczestniczyli w spotkaniu z Brodskim. Nie wiedziałem, że w Stanach jest tak olbrzymi szacunek dla polskiej poezji.

- To zasługa Miłosza?

- Tak, przede wszystkim jego, ale i innych, wielbionego tam Herberta, Zagajewskiego, który jest tam niezwykle ceniony, Szymborskiej, Julii Hartwig, Anny Świrszczyńskiej. W kręgach akademickich polska poezja jest doskonale znana. Do Krakowa zjeżdżają amerykańscy pielgrzymi, żeby zobaczyć miejsca, gdzie mieszkali polscy poeci, gdzie dzisiaj się poruszają.

- W innych środowiskach w dalszym ciągu pokutuje mit Polaczka?

- Niestety, pewnie tak jest.

- Nie straciła aktualności wypowiedź, że "jak ktoś nie umie żyć, to zaczyna pisać”. W pana przypadku poezja stała się dobrym sposobem na życie.

- Można byłoby się spierać o to, co znaczy umieć żyć. Ale trochę tak jest. Pisanie to rodzaj ucieczki, kreowania światów równoległych, w których można się rozprawić ze swoimi lękami.

- Te światy w jakiś sposób się łączą?

- I tak, i nie. Tak, bo na przykład to, że wydałem "Dwanaście stacji”, bardzo zmieniło moje życie; to, że wydałem "Kolonie” – także. Fakt, że w dalszym ciągu uczestniczę w dziwnym doświadczeniu pisania, absolutnie wiąże się z moim życiem. Trudno rozróżnić jedno i drugie, tym bardziej że tworząc, wychodzę z osobistego doświadczenia. Nie wyobrażam sobie pisania, które by zakładało jakąś grę logiczną, jakąś abstrakcyjną metodę. Żeby pisać, trzeba żyć – i na odwrót. A równocześnie można powiedzieć, że to się nie przenika, ponieważ pisanie niewiele rozwiązuje. Może zaledwie pomóc pośrednio, może czasami zagwarantować jakieś pieniądze, a czasami moc wrażeń, związanych np. z podróżami.

- Powiedział pan również, że pisanie to luksus, osiągalny po uporaniu się z podstawowymi zajęciami.

- Pod tym względem trochę się zmieniło, bo zaczynają mi od czasu do czasu proponować jakieś stypendia, dodawać luksus do luksusu. Dostaję rzadki czas wyłącznie na tworzenie.

- Synowie rosną. Już dostrzegają w ojcu poetę?

- Tak myślę. Kiedyś, dawno, mój Kuba powiedział w przedszkolu: "Tata jest poetą, ale mama za to jest normalna”.

”Nowa Trybuna Opolska” 27 listopada 2010

*Tomasz Różycki (ur. 1970) – poeta i tłumacz poezji francuskiej, m. in. Arthura Rimbauda, Stéphane'a Mallarmégo, Victora Segalena i Jacques'a Burko. Autor tomów wierszy: „Vaterland” (1997), „Anima” (1999), „ Chata umaita” (2001), „Świat i Antyświat” (2003), „Wiersze” (2004), „Dwanaście stacji” (2004 – Nagroda Fundacji im. Kościelskich), „Kolonie” (2007) i „Księga obrotów” (2010). Jego wiersze publikowane były we Francji, Niemczech, Włoszech, Słowacji i Stanach Zjednoczonych. Jest laureatem licznych nagród literackich,
m. in. „Zeszytów Literackich" im. Josifa Brodskiego (2006) i Arts & Literary Prize 3 Quarks Daily (2010) . Mieszka w Opolu, gdzie pracuje jako wykładowca w Katedrze Kultury i Języka Francuskiego Uniwersytetu Opolskiego.

Wiersze Tomasza Różyckiego w tematach:
Szukanie lata, Światło, Być poetą..., Wędrówki po śladach historii, Łaska przebaczenia,
Wina i kara, To (nie) jest rozmowa na telefon, W wirtualnej sieci, Najpiękniejsze łąki
Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 12.09.11 o godzinie 14:24

konto usunięte

Temat: Rozmowy o poezji

Wprowadzić na chwilkę w moment refleksji, omijający codzienny stres i łomot...

Z Ryszardem Turkiewiczem, bibliotekarzem i poetą, rozmawia Beata Tarnowska

Z zaciekawieniem przeczytałam „Przygody trawy”*, a po lekturze doszłam do wniosku, że ta poezja nie tylko może „podobać się” czytelnikom, ale ma w sobie element perswazji – wpływa na kształtowanie świata wartości jej odbiorcy. Czy takie było zamierzenie autora?

Percepcja „ Przygód trawy” okazała się dla mnie dość frustrującym przeżyciem. Okazuje się , że większość osób które zakupiły książki lub zostały nimi obdarowane nie jest
w stanie powiedzieć lub napisać kilku zdań na jej temat. Tak, więc trudno mówić o „podobaniu się”. Być może chodzi o to, że współcześni „zwykli” odbiorcy nie są przygotowani na taką formę wypowiedzi, jaką jest wiersz, który mimo całej swojej prostoty wymaga chwili namysłu. Nie, w żaden sposób nie piszę wierszy, czy czegokolwiek, by wpływać na czytelnika. Chcę go na chwilkę wprowadzić w moment refleksji, omijający codzienny stres i łomot.

Wiersz jest czymś bardzo osobistym. Jeden z wierszy w tym tomiku zaczyna się od tytułu-wyznania „Dojrzałem”, dalej jest ironiczna zgoda podmiotu lirycznego na przemijanie, które pozbawia witalności ciało i umysł, a nade wszystko wyostrza widzenie otaczającego świata, pozbawiając go blasku... Zapytam wprost: czy tak pisze ktoś kto przekroczył Conradowską „smugę cienia”, czy może to licentia poetica?

... Cóż, napisać o dojrzewaniu można w każdym wieku, po określonych przeżyciach. Każdy z nas dojrzewa ustawicznie, to proces bez końca. Kiedy ja piszę „Dojrzałem” to wydaje mi się, że jest to deklaracja prawie ostateczna i nie jest na pewno figurą poetycką. No, może prawie ostateczna.

W tym samym wierszu „symbole ukryły się w książkach”. Dla nas, bibliotekarzy, na co dzień obcujących z książkami, to teza przekonująca, dla wszystkich innych, którzy żyć bez książek nie potrafią – z pewnością też. Czy to specjalna podpowiedź dla tych, którzy czytają książki?

Chciałem powiedzieć, że w pewnym wieku liczą się przede wszystkim doznania bezpośrednie: deszcz, wiatr, dotknięcie konkretnego kamienia. Symbole, czyli umysłowe desygnaty nie są już dla nas tak ważne. Książki często zastępują doznania bezpośrednie.

Z kolei inny wiersz z tomiku utrzymany jest w poetyce charakterystycznej dla poety - księdza Jana Twardowskiego. To zamierzone mimesis, a tym samym  hołd złożony poecie?

Na pewno jeden wiersz jest hołdem dla ks. Twardowskiego („W letni czas”…). Lecz czy pisać prosto i o rzeczach między niebem a ziemią, to znaczy naśladować Księdza?

Po co, Pańskim zdaniem, pisze się i czyta wiersze w świecie zdominowanym przez technologie, marketing, nowomowę? Powiem inaczej: znaczenie poezji nie powinno być duże, skoro większość rzeczy mierzy się dziś względem ich przydatności czy opłacalności. Dlaczego w takiej sytuacji pisze się wiersze? Dla kogo Pan napisał „Przygody trawy”?

Ja piszę wiersze dla niewielkiej grupki osób, o których wiem, że je przeczytają i że niektóre
z wierszy będą im bliskie. Tylko tyle i aż tyle. Bo w końcu, co pozostaje po nas w tych, którzy byli nam bliscy? Zacierający się z upływem czasu nasz wizerunek wspomagany zdjęciami, jakieś wydarzenie, śmieszne powiedzonko. Czasem wiersz, na który natkniemy się w książeczce, której nie oddaliśmy na kiermasz staroci wydawniczych. Właśnie. Wiersz jak dokument czasu znaleziony w zwieńczeniu wieży remontowanego kościoła.

Serdecznie dziękuję za interesującą rozmowę!

Wrocław, wtorek, 23 czerwca 2009 r.

*Ryszard Turkiewicz: Przygody trawy. Fundacja Literacka „Tikkun”. Warszawa 2009

Ze strony Dolnośląskiej Biblioteki Publicznej im. Tadeusza Mikulskiego we Wrocławiu



Obrazek
*Ryszard Turkiewicz (ur. 1940) – urodził się na Kresach Wschodnich w byłym woj. tarnopolskim. W latach 1945-2000 mieszkał w Jeleniej Górze. Ukończył bibliotekoznawstwo
na Uniwersytecie Wrocławskim. Obecnie mieszka we Wrocławiu, gdzie pracuje w Miejskiej Bibliotece Publicznej. Opublikował tomy poezji: „On i my” (1992), „Kotlina. Wyimki z encyklopedii psychogeograficznej” (2004), „Przygody trawy' (2009).

Utwory poetyckie Ryszarda Turkiewicza w tematach: Poetycka zawartość strychów, „Wystarczyła ci sutanna uboga...”, W gniewie i złości, Miary i wagi, Potrawy i napoje..., Urodziny, imieniny i inne ważne dni, na okoliczność których piszemy wiersze, Zapach
w poezji
, Blask (wysokich) okien, Defilady i pochody, Widzę ich w duszy teatrze...,
W mroku szuflad
Elwira S. edytował(a) ten post dnia 27.09.11 o godzinie 20:01
Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Rozmowy o poezji

Najpierw odkryliśmy Szymanowskiego


Obrazek
Monica i Tomas Tranströmerowie – źródło: AFP

Tomas był krytykowany za to, że jego wiersze nie niosą żadnego wyraźnego politycznego przesłania. Teraz, z perspektywy czasu, widać, że było to nieuzasadnione.

Z Monicą i Tomasem Tranströmerami rozmawia Zbigniew Bidakowski


W rozmowie uczestniczą trzy osoby. Tomas rysuje, pisze, gestykuluje – nie mówi jednak prawie nic. Monica opowiada o Tomasie i jego wierszach w trzeciej osobie, a czasami zwraca się bezpośrednio do niego, żeby potwierdził coś gestem lub mimiką.

Zbigniew Bidakowski: Czy w pańskiej poezji  jest obecna polityka?

Monica Tranströmer: A co pan ma na myśli mówiąc: poezja polityczna. W latach 60. i 70. Tomas był krytykowany za to, że jego wiersze nie niosą żadnego wyraźnego politycznego przesłania. Teraz, z perspektywy czasu, widać, że było to nieuzasadnione.
W 2005 r. Goran Greider wydał antologię szwedzkiej poezji politycznej. Wybrał do niej jeden wiersz Tomasa z początku lat 70. zatytułowany „Do przyjaciół z drugiej strony granicy". Tomas napisał go po wizycie w Rydze w 1970 roku. Mini-esej Greidera towarzyszący wierszowi nosi tytuł „Mniej odpowiedni wiersz" (dla politycznej atmosfery czasu). Dla radykalnych krytyków z tamtych lat wiersz był napisany z niewłaściwych politycznych pozycji.
Kiedy czyta się listy Tomasa do Roberta Bly na początku lat 70. — zostały opublikowane w 2001 r. — widać, że Tomas był wyraźnie zirytowany tą krytyką. Jako psycholog pracujący w eksperymentalnym więzieniu dla młodzieży uważał, że dał wkład w budowę lepszego społeczeństwa. Jednak później, w latach 80. Tomas doszedł do wniosku, że opór, jaki napotykał, był właściwie pożyteczny. Nie dawał impulsów do pisania wierszy politycznych, ale zmuszał do większych wymagań wobec siebie.

ZB: W Polsce obecnie poezja nie musi, a nawet nie powinna, być „lewostronna", ale często prezentuje punkt widzenia robotniczy, z tym że robotnik nie musi być komunistą, może być katolikiem.

MT: No właśnie, poezja polityczna realizuje się w różny sposób w różnych częściach świata. W krajach, które doświadczają prześladowań, poezja ma duże znaczenie i może nawet wpływać na politykę. Szwecja żyje w wolności od długiego czasu i poezja polityczna w ostatnich dziesięcioleciach pisana jest z perspektywy lewicowej.

ZB: Muzyka odgrywa wielką rolę w życiu Tomasa, również teraz, kiedy może grać na fortepianie tylko lewą ręką. Czy do utworów Tomasa była komponowana muzyka?

MT: Oczywiście, jest bardzo wiele takich kompozycji, dużo także utworów chóralnych.

ZB: Jaki był państwa pierwszy kontakt z polską kulturą?

MT: Zawdzięczamy go właśnie muzyce. Najpierw był z pewnością Karol Szymanowski, to musiały być wczesne lata 50. Później Tomas odkrył Czesława Miłosza, który bardzo wcześnie został przełożony na szwedzki; „Zniewolony umysł" — już w latach 50. Wywarł duże wrażenie. Tomas zawsze bardzo podziwiał Miłosza. Później w latach 70. doszedł Zbigniew Herbert i Tadeusz Różewicz, a jeszcze później Wisława Szymborska i Adam Zagajewski.
Tomas spotykał Miłosza wiele razy. Na festiwalach poetyckich, gdy Miłosz był jeszcze emigrantem, następnie w Krakowie i ostatni raz w naszym domu, tu w Sztokholmie w 2000 roku, kiedy Miłosz był uroczyście przyjmowany w Sztokholmie. Zbigniewa Herberta spotkaliśmy we Włoszech. Był bardzo podziwiany w Niemczech, zdaje mi się, jako pierwszy, który otrzymał nagrodę Petrarki. Tomas też dostał tę nagrodę, wiele lat później, i przy takiej właśnie okazji spotkaliśmy Herberta. Przypominał trochę kobolda. Zachowywał się bardzo swobodnie między wielbicielami. Mały jak kot! Również z Wisławą Szymborską, którą jesteśmy zachwyceni, mieliśmy regularne kontakty przez wspólnych przyjaciół.
Tomas był w Polsce wiele razy. Pierwszy raz w 1987 roku. Zaczęliśmy od Warszawy, potem pojechaliśmy do Krakowa i na tamtejszy uniwersytet. Wspomnienia z Warszawy są wzruszające. To był listopad, Wszystkich Świętych, Warszawa było podniszczona. Było ciemno i zimno, ale miasto świeciło tymi wszystkimi zniczami.
Kraków i Gdańsk odwiedziliśmy wiele razy. Spotkania ze studentami Uniwersytetu Jagiellońskiego zawsze były  stymulujące. I nigdy nie bywaliśmy na tak eleganckich kolacjach, jak te, na jakie zapraszało nas małe wydawnictwo w Krakowie. Innym wzruszającym wspomnieniem jest festiwal poezji w Krakowie, na którym było 2000 słuchaczy. Do tego nie byliśmy przyzwyczajeni w Szwecji! Ostatnia nasza wizyta miała miejsce jesienią 2005 r. w Warszawie, gdzie Tomas uczestniczył w festiwalu im. Zbigniewa Herberta.

ZB: Jaka jest różnica między polską a szwedzką poezją, czy widać jakieś narodowe cechy?

MT: Na pewno są narodowe, specyficzne właściwości, które znawca literatury mógłby usystematyzować. Myślę, że w polskiej poezji można znaleźć dużo więcej humoru i ironii, która nie jest wcale równie oczywista w nowoczesnej szwedzkiej poezji. Ważnym składnikiem szwedzkiej poezji jest natura. W czasie jednej z naszych wizyt w Polsce spotkaliśmy pewnego literaturoznawcę, który powiedział: że piszecie o naturze, to dość oczywiste. W Polsce też tak potrafimy. Ale my nie piszemy tyle o kamieniach – jak wy. Dlaczego, pytał Tomasa, jest tyle kamienia w pańskiej poezji, panie Tranströmer.

ZB: W Polsce jest się poetą religijnym lub nie. Kto jest religijny pisze o Bogu, o stosunku człowieka do Boga itd. Kto nie jest religijny – pisze o czym innym. W Szwecji natomiast odkrywana jest religijność wszędzie, jest tylko – w pewnym sensie – ukryta pod powierzchnią. Czy Tomas jest poetą, który przywiązuje wagę do stosunków między człowiekiem a Bogiem?

MT: Z pewnością jest słusznym spostrzeżeniem, że szwedzka religijność – kiedy jest – leży ukryta pod powierzchnią. Jeśli jednak zapytać Tomasa, czy jest religijny, odpowie z pewnością, bez wahania, że tak. I na pewno widać to w jego poezji.
Szwedzkie środowisko intelektualne było jednym z najbardziej zsekularyzowanych. Teraz może trochę to złagodniało. Kiedyś jednak droga do religii była w powszechnym odczuciu zamknięta i wtedy potrzeby religijne realizowało się w tych dziedzinach, w których były akceptowane. W pewnych okresach była to ideologia lewicowa.
Ale również ludzie areligijni mają swoją potrzebę wiary: potrzebę prostoty i stałych zasad. W świecie będącym w ciągłym ruchu chcą wiedzieć, jak należy myśleć, chcą dostawać informacje posegregowane i ocenione. Tutaj można używać języka w charakterze liturgii – aby wzmocnić siłę przekonań w pożądanym przez nadawcę kierunku.

Rozmawiał Zbigniew Bidakowski

źródło: Rzeczpospolita

W innej wersji rozmowa ta drukowana była w szwedzko-polskim kwartalniku "Suecia-Polonia" nr 2/2007


Notka o poecie, jego wiersze w oryginale i linki do polskich przekładów w temacie
Poezja skandynawska
Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 10.10.11 o godzinie 04:22

konto usunięte

Temat: Rozmowy o poezji

Wiersz jest doświadczeniem pierwotnym. Rozmowa z Jorie Graham (fragmenty)

Miłosz Biedrzycki: W jednym z wczesnych wierszy pisze Pani: „Nauczono mnie trzech nazw na drzewo za moim oknem”. Jaki wpływ miało na Panią doświadczenie wielojęzyczności, szczególnie w odniesieniu do praktyki poetyckiej?
Jorie Graham: No cóż, istnieją pewne teorie neurologiczne, dotyczące osób wielojęzycznych. Mowa w nich, z grubsza rzecz biorąc, o ponadprzeciętnych zdolnościach – czy też skłonnościach – do posługiwania się abstrakcjami językowymi. To się może brać stąd, że osoby wielojęzyczne mają do dyspozycji więcej niż jedno słowo na każdą pojedynczą, konkretną rzecz bądź doznanie zmysłowe, co oczywiście powoduje podważenie poczucia, że słowo jest tym, co oznacza. A w każdym razie poddanie w wątpliwość ścisłości tego związku. Tak to wygląda, jeżeli jest się wielojęzycznym od dziecka, w odróżnieniu od nauki języków obcych w późniejszym czasie. Muszę powiedzieć, że to było dla mnie faktycznie oszołamiające doświadczenie. Przyprawiające, że tak powiem, o duchowy zawrót głowy. Nie tylko uświadomiło mi zasadniczą przewagę, czy też pierwszeństwo, rzeczy wobec językowego aktu ich pochwycenia, sprawiło też, że odczuwam słowa w ich wymiarze fizycznym, mam zaufanie do ich pozajęzykowego podglebia, bardziej, niż gdybym rosła z automatycznym przeświadczeniem, że słowa i to, co oznaczają, są tym samym. Przeświadczenie to, oczywiście, tak czy inaczej zostaje w pewnym momencie życia poddane w wątpliwość przez każdą świadomą swoich przeżyć osobę. Ja jednak miałam poczucie, że skóra języka jest szczelnie opięta, a za chwilę całkiem niespodziewanie opada, kiedy po prostu doświadczałam rzeczywistości (czy to w ogóle brzmi dorzecznie?). Nawet jako małe dziecko. W praktyce poetyckiej mam z tego powodu być może niemal obsesję wierności w stosunku do danych zmysłowych, kiedy wymuszam na swoich zmysłach przejście przez doświadczenia, które w innym przypadku obeszłabym łatwiejszą (bo mniej skomplikowaną, mniej pełną sprzeczności) drogą konceptualizacji. To jest jeden z fundamentów mojej praktyki. Powiedziałabym wręcz, że zasadniczą motywacją do pisania jest dla mnie: zmusić się, swoją jaźń, do fizycznej, zmysłowej obecności. Widzę tu bezpośredni związek z wczesną wielojęzycznością, która dezorientuje ducha i zmusza do stawiania pytań o to, gdzie jest rzeczywistość, czy też, dajmy na to, gdzie jest „dana” rzeczywistość. I dlaczego musimy o niej mówić. Dziecko szybko nabiera poczucia, że słowa w jakiś sposób zdradzają czy okłamują rzeczy, które rzekomo miały zawierać. Że mamy do czynienia z jakimś wykroczeniem. Poczucie obcości, które nie chce się odczepić... [...]
Ewa Chruściel: W eseju Notatki o ciszy wyjaśnia Pani, że Pani wiersze to zdarzenia, że doświadczenia w nich się rozgrywają, a nie tylko mieszczą, przetworzone przez zrozumienie. Dlatego Pani wiersze nigdy nie będą się nadawać na kartki z życzeniami. Zamiast tego, wymagają od czytelnika pracowitego drążenia. W jaki sposób wiersze mogą być zdarzeniami i jak to się ma do wysiłku drążenia? Innymi słowy, czy dla poezji-zdarzenia charakterystyczna jest trudność odczytania?
JG: Jeśli chodzi o ścisłość, fragmenty moich wierszy były używane na kartkach z życzeniami, na weselach, a nawet na nagrobkach! One nie są takie strasznie trudne! Ale masz rację. Faktycznie wierzę – i chyba nie jestem w tym odosobniona – że wiersze są, jakby powiedziałby Wallace Stevens, „aktami umysłu”, „aktami odnajdywania tego, co ma wystarczyć”. Po co ktoś miałby zabierać się do pisania wiersza, jeśli nie po to, żeby czegoś doświadczyć – nawet jeśli jeśli to doświadczenie odnosi się do samego wiersza albo zostaje opowiedziane, „przywołane w ciszy” ... w wierszu – jeśli nie po to, żeby to doświadczenie go przemieniło, za pośrednictwem czegoś, co nazywamy „środkami poetyckimi”? Często mam wrażenie, jak o tym już wspominałam, że łatwo obejść doświadczenie, w odróżnieniu od przejścia przez nie. Rzecz jasna, nie jest łatwo zmusić się, swoją jaźń, do przejścia przez doświadczenie – nawet jeśli chodzi o zaledwie doświadczenie zetknięcia się z obszarem języka. Czymś bardziej normalnym dla ludzi, z prostych powodów samozachowawczych, jest pilnowanie się, żeby nie zwariować, z pomieszania, bólu, czy chociażby zadziwienia, normalne jest wystrzeganie się tajemniczych wydarzeń, które nazywamy życiem. To jest moja zasadnicza motywacja do pisania.

To, że przymuszam się do przejścia przez fakty, pamięć, opowieść, emocje – w zależności od okoliczności... danego wiersza – po to, żeby autentycznie przenieść się do źródła zdarzeń. Po to jest ten wysiłek. Nie tylko w pisaniu wierszy, ale i w dowolnej innej ludzkiej pracy – cielesnej bądź duchowej. Więc faktycznie, wiersz nie jest wierszowaną relacją ze zdarzenia. Jest doświadczeniem pierwotnym, nie wtórnym. I jeżeli poeta podjął się tego, co nazwałaś drążeniem – a czego narzędziami są oczywiście środki poetyckie (brzmienie, rytm, obrazowanie, konstrukcja, forma, metaforyka itd.) – to ma nadzieję, że czytelnik również zdoła tego dokonać poprzez lekturę wiersza. Problem, z którym zmagamy się w naszych czasach, to nie jest, wbrew pozorom, pisanie wierszy, ale ich czytanie, które staje się ginącą sztuką (przynajmniej w USA, natomiast w mniejszym stopniu, jak mi się zdaje, w Europie czy gdzie indziej poza zasięgiem rozpadającej się amerykańskiej oświaty). Jeśli ktoś nie miał okazji nauczyć się czytania poezji – w odróżnieniu od interpretowania poezji – to oczywiście będzie mu się zdawać, że musi drążyć w bardzo, bardzo twardym gruncie, bez odpowiednich narzędzi.
Kiedy Stevens mówi, że „wiersz musi opierać się inteligencji / prawie do końca” – według mnie kładzie nacisk na słowo „inteligencja”. Właśnie ten opór wymusza na czytelniku uruchomienie wszystkich części umysłu (a także ciała), a nie tylko łatwo konceptualizującego intelektu. Nawet Keats o tym mówi, kiedy mówi o „ujemnej właściwości” (negative capability) i wyjaśnia, że chodzi o zdolność do przeżywania „niepewności, tajemnicy, wątpienia bez uciekania się do faktów i do rozumu”. Wydaje mi się, że skłonność do natychmiastowego uciekania się do takiej czy innej interpretacji prowadzi do ominięcia wiersza i unikania doświadczenia. Tak samo chętnie unikamy doświadczania poezji, jak i doświadczania życia. Jedno i drugie bywa nieprzyjemne. Jedno i drugie prowadzi do przemiany. Wymaga od nas zmiany albo co najmniej wytrąca z równowagi. Zakłóca wszechświat – wciągnijmy w to może jeszcze Eliota! A spójrzmy na polską poezję – przynajmniej na wielkich polskich poetów – czy oni nie wymagają wysiłku od czytelnika? Czy myślisz, że Herberta łatwo się czyta? A mimo to, czy ktoś chciałby zredukować te wiersze do jakiegoś zrelacjonowania ich treści i utrzymywać, że to to samo?
EC: Jak opisałaby Pani współczesną scenę poetycką w Stanach Zjednoczonych?
JG: Nie opisałabym! Jest tak zróżnicowana i olbrzymia i zindywidualizowana, jak same Stany. Ale krytycy, a nawet niektórzy z poetów, lubują się w tworzeniu kierunków. To jest w ogóle jedna z ludzkich cech, jak mi się zdaje – tworzenie kategorii, takich jak kierunki myślenia, bo to pomaga okiełznać chaos i lęk. Rzeczywistość jest jednak płynna. Jak również nieskomplikowana, na swój sposób. Mnóstwo Amerykanów w różnym wieku pisze poezję – dużo więcej, niż ktokolwiek przypuszcza. I część z tego, maleńka część, będzie mieć wielką wartość – jak zwykle. Ale to nie jest powód, dla którego ta poezja powstaje. Większość ludzi nie pisze po to, żeby stworzyć coś wielkiego, a nawet nie po to, żeby być poetą. Większość ludzi pisze, bo ma poczucie, że pisanie pozwala zbliżyć się do doświadczenia, które opisałam wcześniej w tej rozmowie, a którego brakuje im w pozostałych dziedzinach życia, takiego, jakim muszą żyć, żeby przeżyć w obliczu poczucia śmiertelności, duchowej ignorancji, nie mówiąc o systemach politycznych, nie mówiąc o rozwiniętym kapitalizmie – nawet, kiedy nie trwa kryzys! Przekonałam się, że ludzie mają znacznie więcej głębi niż systemy, w których zmuszeni są żyć. Pisanie (i czytanie) daje im w pewnym stopniu dostęp do tego złożonego wnętrza, do jego paradoksów, do niemal niewyrażalnej głębi intuicji i prawdy... [...]
EC: Pani najnowszy tom Sea Change („Morska przemiana”) porusza takie zagadnienia, jak zniszczenie środowiska naturalnego, globalne ocieplenie oraz ludzkie dążenie do wolności połączonej z odpowiedzialnością. Jak zauważył krytyk James Longebach, tytuł nawiązuje do piosenki Ariela z Burzy Szekspira, piosenki, z której Ferdynand dowiaduje się, że jego ojciec nie utonął, ale odrodził się: „Nie zginął bowiem wcale / Podlega morskiej przemianie / W coś dziwnego niesłychanie”. W moim odbiorze ten zbiór wierszy oscyluje między rozpaczą i nadzieją, zniszczeniem i odbudową. Co może uratować ludzkość?
JG: Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Żyjemy w bardzo trudnych czasach. Żadne z dotychczasowych pokoleń nie było zmuszone przez okoliczności do przewidywania na sześć pokoleń w przód – w czasie rzeczywistym, a nie mitycznym – i do wprowadzania zmian, „poświęcania jakości życia”, jak to niektórzy nazywają, dla dobra ludzi, których istnienia nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Nie dla dobra dzieci, nie dla wnuków, nie dla prawnuków. Dla ludzi, którzy pojawią się w bardzo dalekiej przyszłości, a o których losie decydujemy teraz, w tej chwili. Zmiany, spowodowane przez dwutlenek węgla w atmosferze, już zachodzące i nie do powstrzymania, przeobrażają naszą planetę w stopniu, który dotychczas mogliśmy kojarzyć co najwyżej z fantastyką naukową. Osoby odpowiedzialne za podjęcie działań, nasi tak zwani przywódcy, nie są w stanie tego pojąć. Mam na myśli to, że ludzka wyobraźnia nawet nie jest w stanie objąć rzeczywistości, która nas czeka i która będzie naszym udziałem w ciągu najbliższych stu pięćdziesięciu lat.
Od naszej wyobraźni wymaga się, z jednej strony, przyswojenia tych faktów, a z drugiej strony uznania tamtego przyszłego świata za wart ocalenia – przyszłego świata, w którym nie będzie wśród żywych nikogo z naszych znajomych – więc jest to bardzo trudne zadanie. Tak, ludzie zdają sobie sprawę, że coś trzeba zrobić i nawet próbują coś robić, ale skala pośpiechu – większość naukowców alarmuje, że mamy do dyspozycji nie więcej niż najbliższych dziewięćdziesiąt sześć miesięcy – uchodzi uwagi. Albo nie tyle uchodzi uwagi, co jest, dosłownie, niewyobrażalna. Jeżeli ludzie nie są w stanie czegoś sobie wyobrazić, to nie jest dla nich rzeczywiste – a co za tym idzie, nie są w stanie podjąć działania. I nie podejmują. Tu właśnie jest miejsce dla sztuki. Sztuka musi sprawić, żeby to, co niewyobrażalne, mogło stać się rzeczywiste – żeby ludzie mogli to objąć najpierw umysłem, potem ciałem, wreszcie – działaniem.
Szczerze mówiąc, obawiam się, że to się nie uda. Po pierwsze, skala czasowa jest tak rozległa, że wykracza poza ludzkie możliwości pojmowania. Po drugie, wyobrażenie sobie tego wszystkiego jest wyczerpujące – duchowo, uczuciowo, intelektualnie. Ludzie są zbyt chętni do tego, żeby rozpraszać swoją uwagę. Na byle co. Szczerze mówiąc, nie wiem. Wątpię, że opamiętamy się na czas – to samo w sobie jest dziwne wyrażenie, bo jeśli mówimy „na czas”, to trzeba też sobie zdać sprawę, że mieści się w tym „nie ma już czasu”. Mam wrażenie, że w tym punkcie obwody myślowe po prostu odmawiają posłuszeństwa, a ludzie mówią sobie: „Nie jestem w stanie o tym myśleć”. Nie dziś. Dziś po prostu chcę żyć. Doskonale to rozumiem – przecież jest to też moja reakcja.
MB: To jest bardzo trafnie powiedziane, że sztuka może popchnąć niewyobrażalne w kierunku wyobrażalnego, a następnie prawdopodobnego. W ten sposób może dosłownie współtworzyć rzeczywistość. Z drugiej strony, znane są przypadki zaprzęgania się twórców sztuki w służbę ideologii, które prowadziły do faktycznie niewyobrażalnych zbrodni, nierzadko w imię celów naukowo uzasadnionych. Trudno powiedzieć, czy i na ile sztuka przyczyniała się do zbrodni, chociaż niestety jestem skłonny twierdzić, że zanim zaczyna się ludobójstwo, zagrzewająca do boju sztuka zazwyczaj już tam jest. Wobec tego, czy nie powinniśmy być bardzo ostrożni z urzeczywistnianiem niewyobrażalnego?
JG: Ma się rozumieć. Zgadzam się. Jedyne, co możemy zrobić, to brać każdy przypadek z osobna, kierować się poczuciem moralności i zawsze starać się przewidzieć możliwie dalekosiężne skutki każdego naszego gestu, aktu umysłu, zwrotu wyobraźni. Wszystko, wszystko, o czym mówiłeś, to prawda. W straszliwy i być może nieunikniony sposób. Tyle, że nie mamy wielkiego wyboru. Musimy używać tego, co mamy do dyspozycji. Mamy do dyspozycji wyobraźnię. Tak jak mamy do dyspozycji skrzypce. Skrzypce to nie jest problem. Ani nawet pieśń. Problemem są zbrodnicze dłonie, które sięgają po instrument, i serce, które potrafi równocześnie śpiewać i mordować. Jedni z moich przodków byli posiadaczami niewolników, a innych palono w piecach. Myślę, że nie ma takiej rzeczy, której ludzie nie byliby w stanie zrobić innym. Nie ma. I myślę też, że powłoka cywilizacji jest bardzo cienkim naskórkiem, możemy nawet nie zauważyć, kiedy się zetrze albo zmyje. I tak się faktycznie zdarza. Dlatego powiem tak – bądźmy czujni, bądźmy odważni, nie rezygnujmy z działania z powodu rozpaczy, cynizmu albo przekonania, że jesteśmy skazani na wieczne powtórki. Możliwe, że jesteśmy. Jednak mamy tylko jedno życie i musimy czasem coś poświęcić, musimy się angażować. To wszystko. Nie ma pewności, że cokolwiek się uda. Ale odmowę zaangażowania uważam za coś niehonorowego.
Odczuwam większą nieufność w stosunku cynizmu i, że tak powiem, ironicznej pozy aniżeli strach przed barbarzyństwem. Barbarzyństwo jest przynajmniej na widoku. Znamy je, jest częścią naszej natury, możemy z nim walczyć i wystrzegać się go. Natomiast uważam, że cynizm nie jest naturalną cechą ludzkiego zwierzęcia. Jest małostkowym wybiegiem intelektu – samoobroną – oznaką tchórzostwa. No cóż, wychodzi na to, że właśnie się zdeklarowałam. Strach jest naturalny, ale musimy próbować. Jeszcze może wszytko pójść nie tak, ale kto by pomyślał, że będziemy mieć u władzy kogoś takiego jak Obama. Na pewno nie raz nas zawiedzie, jest tylko człowiekiem, a świat jest okrutnym i na ogół głupim miejscem. A jednocześnie – wspaniałym. Więc wszyscy musimy próbować. Wiara, w cokolwiek, co nie prowadzi do zniszczenia, to mi wystarczy. Nie bać się wierzyć. I nie mam tu na myśli wyłącznie wiary religijnej. Albo nawet w ogóle. Uważam, że powinniśmy wierzyć, że znaleźliśmy się, jak powiedziałby Keats, w „dolinie stawania się dusz”. Musimy kształtować nasze dusze. Poezja jest tylko jednym ze sposobów. Wszyscy jesteśmy w stanie dokonywać drobnych i wielkich czynów, codziennie, wykonując taką albo inną pracę, po to, żeby kształtować swoje dusze. Żeby zmuszać się do obecności, nie bać się otworzyć serce, nie bać się czuć, a następnie myśleć... Bycie żywym to ryzykowny interes! [...]

przełożył Miłosz Biedrzycki

„Fraza” nr 3-4 (65-66) 2009

Notka o Jorie Graham, jej wiersze w wersji oryginalnej oraz linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna
Marta K. edytował(a) ten post dnia 20.02.12 o godzinie 19:08

konto usunięte

Temat: Rozmowy o poezji

O poezji i sztuce życia w epoce „online”

z Ewą Lipską rozmawiają Adam Bienias i Magdalena Rabizo-Birek

Adam Bienias: Lichtenberg powiedział, że „pisarz nadaje metaforze ciało, lecz czytelnik duszę”. Na ile ważne jest w poezji wyrażanie siebie, a na ile rzemiosło poetyckie? I gdzie jest miejsce dla czytelnika?
Ewa Lipska: Poezja jest zawsze „wyrażaniem siebie”… Czytelnik jest takim poszukiwaczem skarbów i jeżeli lubi poezję, to zawsze znajdzie coś dla siebie ważnego, osobistego.
AB: Wisława Szymborska zadaje w swym wierszu pytanie: „poezja - tylko co to takiego?”. Czy moglibyśmy usłyszeć jakąś „chwiejną odpowiedź” na to pytanie z ust Ewy Lipskiej?
Ewa Lipska: Odpowiem słowami Novalisa, które napisałam na tablicy: „Poezja leczy rany, które zadaje rozum”. Jakże często tak się dzieje. Ale też ma rację Jean Cocteau, że poeta, to ktoś, „kto pragnie w jasny dzień pokazać światło księżyca”.
AB: Rozmawialiśmy niedawno na temat istoty grup literackich. Janusz Szuber stwierdził, że tworzone są one po części dlatego, aby studenci polonistyki mieli pewien gotowy materiał naukowy. Pani przedstawiła wyraźnie inną koncpecję. Proszę powiedzieć, czym dla Pani była Nowa Fala?
Ewa Lipska: Nie byłam członkiem Nowej Fali. Z kolegami z Nowej Fali łączą mnie przyjaźnie, metryki urodzenia i historia, którą razem przeżywaliśmy. Nowofalowców nie łączyła jednolita poetyka, tak jak na przykład Skamandrytów, czy Awangardę Krakowską. Był to bunt przeciwko ówczesnej literaturze, przeciwko manipulacji ideologicznej i językowej.
Magdalena Rabizo-Birek: Chciałam zapytać Panią o inne inspiracje. Z jednej strony bowiem krytycy podkreślają Pani przynależność do pokolenia Nowej Fali, z drugiej zaś strony zawsze zwracano uwagę, że była Pani inna i osobna. Ciekawi mnie, jak sprawa tych „niebezpiecznych związków” wygląda z Pani perspektywy? Czy na przykład jest Pani bliska jakaś inna polska tradycja literacka i to niekoniecznie polska. Myślę na przykład o romantyzmie, o literaturze niemieckiej, o kulturze austriackiej. Jako motto naszego spotkania wybrała Pani aforyzm Novalisa, napisała piękny wiersz o Keatsie...
Ewa Lipska: Inspiracje były różne i zmieniały się razem ze mną. Kiedy miałam osiemnaście lat fascynowała mnie proza amerykańska, angielska i niemieckojęzyczna i to ona „wprawiała w ruch” moją wyobraźnię. Byli to tacy autorzy jak William Faulkner, Henry James, Francis Scott Fitzgerald, John Steinbeck, Tomasz Mann, Herman Broch, Arnold Zweig, Stefan Zweig i wielu innych, bo nie sposób wymienić wszystkich. Potem doszli poeci – europejscy i amerykańscy, eseiści, a przede wszystkim Albert Camus i jego Człowiek zbuntowany… Teraz, po latach, wracam do niektórych książek i odczytuję je na nowo. Zdarza się, że niektóre mnie rozczarowują… Nasze życie jest wieloaktowym dramatem, jesteśmy w stałym ruchu intelektualnym, dojrzewamy razem z naszymi książkami, z muzyką, malarstwem. Carlos Fuentes uważa, że „literatura jest wielkim laboratorium czasu”. Możemy w nim eksperymentować, przeprowadzać badania i próbować zrozumieć „nieśmiertelność” sztuki.
MR-B: Zastanawiają mnie pojawiające się w Pani poezji wątki romantyczne i to jakby niepochodzące z polskiego romantyzmu. Ewa Lipska: Naprawdę? Pozostawiam te analizy historykom literatury. Jeżeli tak jest, to nie są to wątki „przywoływane” świadomie.
MR-B: Myślę, że jest to nurt romantyzmu mrocznego, ciemnego, który odkrywa i pokazuje klęskę spekulatywnego rozumu, czy też egzystencji budowanej wyłącznie na drodze poznania intelektualnego – tu wzorem jest postać Fausta stworzona przez Goethego. Napisała na przykład Pani w piosence, którą śpiewa Anna Szałapak: „nie opieraj się o pewność, bo zawodzi”.
Ewa Lipska: Nad tym problemem pochylał się Wittgenstein w swoim traktacie filozoficznym O pewności. Pewność jest subiektywna i nie należy jej za bardzo ufać, bo często „zawodzi”…
MR-B: Pomyślałam sobie, że Pani poezja jest, owszem, intelektualna, ale ta cecha nie oddaje różnych wymiarów Pani poetyckiego świata. Wysłuchaliśmy przed chwilą Pani wczesnych wierszy wybranych i wyrecytowanych przez Stacha Ożoga. Bardzo nietypowy to był zestaw - śpiewny, nastrojowy, nawet chwilami młodopolski...
Ewa Lipska: Wzruszył mnie ten wybór, bo to wiersze z mojej wczesnej młodości, z mojego pierwszego zbioru Wiersze. Zaskakuje mnie, że one jeszcze „żyją” i znajdują czytelników. Kilka lat temu zaproszono mnie na monodram Anny Sokołowskiej pt. Moje domy – skomponowany też z wczesnych moich wierszy i zdumiało mnie, że młodzi ludzie interpretują te teksty zupełnie inaczej niż ja.
MR-B: Chodzi mi o to, że w swej twórczości pokazuje Pani takie tajemnicze obszary bytu, do których człowiek nie ma dostępu, zagadki poznawcze, których nie sposób zrozumieć. I przykłada dużą wagę do tego, co irracjonalne: snów, wizji ludzi chorych psychicznie, fantazmatów, zaglądania w zaświaty... To mi się wydaje bardzo romantyczną cechą Pani poezji. Na okładce powieści Sefer znalazł się obraz Rène Magritte’a, w Ludziach dla początkujących i w Pomarańczy Newtona są motywy z fantastycznych obrazów Hieronima Boscha. To malarze wyobraźni onirycznej, wizjonerzy, nie bardzo to racjonalne...
Ewa Lipska: Lubię surrealizm i ten rodzaj wyobraźni jest mi bliski. Rène Magritte był poetą malarstwa. Jego obrazy, to rozmalowana poezja, fantastyczne opowiadania, metafizyczny niepokój. Bosch ma odwagę mówić o nas bez żadnych ograniczeń. Jest to dla mnie autoportret ludzkości.
AB: Powróćmy jeszcze na moment do momentu debiutu. Jeżeli pisarz rozpoczyna swą literacką drogę w obrębie jakiejś grupy, czy jest mu łatwiej się wybić i zaistnieć, niż gdy próbuje to robić samodzielnie?
Ewa Lipska: Czasami tak. Ale ja ufam bardziej drodze samodzielnej.
MR-B:Czy podczas wielu lat uprawiania poezji i spotykania się na takich choćby jak nasze spotkaniach z publicznością, zaobserwowała Pani jakieś zmiany w sposobie czytania poezji i jej odbiorze? Czy może to się tak bardzo nie zmieniło, choć zmienił się charakter naszej kultury?
Ewa Lipska: Zawsze wracają odwieczne tematy miłości, śmierci, przemijania. Ale ja na spotkaniach z młodzieżą rozmawiam też o naszej rzeczywistości; poruszamy często tematy „niewygodne”, takie jak wiara, narkotyki, seks. Rozmawiamy o sensie życia, o polityce, moralności, etyce…Takie spotkania informują mnie też o zmianach w naszej kulturze, o wpływie mediów na nasze życie, o „tabloizacji” współczesnego świata.
AB: W jednej z recenzji Pogłosu wyczytałem, że analizując słowa: „Historia znowu kiedyś nie wyłączy żelazka ...” ma się wrażenie, jakby poetka przewidziała katastrofę smoleńską. Czy to świadczyłoby o profetycznej roli poety? (śmiech)
Ewa Lipska: Ten wiersz nie ma nic wspólnego z katastrofą smoleńską. Jest jedynie smutną konstatacją, że historia się powtarza i prędzej czy później dojdzie do nowego kataklizmu, do nowej zagłady. Ludzkość jest niepoprawna, smutne i tragiczne doświadczenia niczego nas nie uczą.
AB: Dzisiaj podczas naszej rozmowy na rzeszowskim rynku wspominała Pani Tadeusza Różewicza. Chciałbym zadać tradycyjne pytanie o przyjaźń z Wisławą Szymborską, o wspomnienia związane z Rafałem Wojaczkiem, Stanisławem Lemem. Czy te przyjaźnie były ważne, czy są ważne, bo niektóre z nich wciąż trwają?
Ewa Lipska: Takie przyjaźnie i znajomości są ważne i często mają decydujący wpływ na nasze życie. Wisławę Szymborską poznałam wiele lat temu. Spotykałyśmy się bardzo często. Żyła jeszcze siostra Wisławy, Nawoja, u której spędzaliśmy, wraz z naszymi towarzyszami życia, święta i wszystkie okolicznościowe i mniej okolicznościowe okazje. Poza tym jeździliśmy na ryby, bo nasi panowie byli wędkarzami. Stanisław Lem, to wybitny erudyta, z ogromnym poczuciem humoru, bardzo go nam brakuje. Lubiłam go słuchać, dobrze czułam się i czuję nadal w jego domu rodzinnym, z jego bliskimi. Bardzo wcześnie, mieszkając jeszcze w słynnym domu pisarzy na Krupniczej, poznałam Tadeusza Różewicza. Przyjeżdżał wtedy często do Krakowa, zatrzymując się u swoich przyjaciół Zofii i Jerzego Nowosielskich.
MR-B: Pani siedzi teraz dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed kilkunastoma laty siedział Tadeusz Różewicz.
Ewa Lipska: Właśnie czułam, że coś jest nie w porządku (śmiech). Powrócę do mojej ostatniej rozmowy z Tadeuszem. Próbowałam mu udowodnić, jak dobrze jest korzystać z poczty e-mailowej i mówię: „Tadeusz, wyobraź sobie, wysyłasz swój wiersz do Australii i za pięć sekund on już tam jest”. Nastąpiła długa cisza w telefonie i Tadeusz powiedział: „Eee, za szybko” (śmiech). Z Wojaczkiem się nie przyjaźniłam, chociaż dobrze znaliśmy się; była to postać tragiczna. Pracowałam wtedy w Wydawnictwie Literackim i Rafał często do mnie przychodził, czasami z butelką jakiegoś straszliwego wina, bo też trzeba pamiętać, że innego wtedy nie było. Rozmawialiśmy o poezji i jego znakomitych wierszach, które ukazywały się w Wydawnictwie Literackim. Był niezwykle wrażliwy i delikatny, nie mieścił się w czasach, w których przyszło mu żyć.
AB: A kwestia Pani inicjacji literackiej? Co zadecydowało o tym, że została Pani „skazana na ciężkie norwidy” - jak napisała Wisława Szymborska?
Ewa Lipska: W liceum ogłoszono konkurs literacki i mój wiersz, jako jedyny zresztą, otrzymał nagrodę. Był to mój pierwszy i ostatni konkurs literacki. To zabawne wydarzenie nie miało jednak wpływu na moje twórcze plany. Będąc w szkole pisałam już swoją pierwszą powieść pod tytułem Splątane sieci; gdzieś mam jeszcze w domu ten zeszyt…Potem spotkania w Kole Młodych Pisarzy przy ZLP w Krakowie na słynnej ulicy Krupniczej. Pierwsze próby poetyckie, debiut w lokalnej gazecie…I tak to się zaczęło…
MR-B: Chciałam się spytać o Pani związki z Austrią i porównanie jej z Polską. To temat cyklu utworów o Panu Schmmeterlingu i także ważny wątek powieści Sefer... Co nasze kraje łączy, a co różni?
Ewa Lipska: „Różnimy się jedynie tak bardzo podobnie” jak by powiedziała Wisława Szymborska. Teraz te różnice coraz bardziej się zacierają, ale wciąż je widać. Lubię schludność tego kraju, życzliwość, kulturę „na co dzień”… Chętnie wracam pamięcią do lat przedwojennych, kiedy tak barwnie rozwijało się twórcze życie towarzyskie. W pięknych starych kawiarniach wiedeńskich „słychać” jeszcze glosy z tamtych czasów. Ale już w latach 1933 do 1945 niektórzy pisarze, szczególnie pochodzenia żydowskiego, prześladowani byli przez narodowych socjalistów. W 1976 roku ukazała się na ten temat przejmująca książka Jürgena Serke Die verbrannten Dichter („Spaleni poeci”). Przypomina mi się słynne powiedzenie Heinricha Heinego: „Tam, gdzie pali się książki, na końcu będzie się palić ludzi”. Z czasów współczesnych warto przypomnieć postać nieżyjącego już Thomasa Bernharda, wybitnego austriackiego prozaika i autora sztuk teatralnych. Była to postać niekonwencjonalna, spotykająca się z krytyką środowisk konserwatywnych. Pamiętam, kiedy Krystian Lupa przyjechał do Wiednia, a było to w czasie, kiedy adaptował na scenę Teatru Starego jego Kalkwerk, spędziliśmy miłe chwile w miejscach, w których przebywał jego ulubiony autor.
MR-B: Czyli w Austrii podoba się Pani przede wszystkim jej kultura i kulturowa przeszłość?
Ewa Lipska: Może nie tylko przeszłość. Lubię muzykalność tego miasta, wspaniałe galerie, muzea, kolekcje wybitnych dzieł sztuki. Podziwiam krajobraz tego małego, ale jakże dynamicznego kraju.
MR-B: Czego możemy się od Austriaków uczyć w dziedzinie sztuki?
Ewa Lipska: Każdy kraj ma swój własny „przepis na kulturę”, wynikający z jego historii i tradycji. Możemy korzystać z pewnych wzorów, na przykład organizować więcej koncertów dla „małolatów”, bo jak wiadomo „muzyka łagodzi obyczaje” i ma duży wpływ na kształtowanie wyobraźni i kultury. Nie mogę pojąć, że w takim mieście jak Kraków nie ma filharmonii z prawdziwego zdarzenia…
MR-B: Czyli to jest kraj bardziej życzliwy dla artystów i bardziej zainteresowany sztuką?
Ewa Lipska: Takich krajów jest więcej. Przebywałam w ostatnich miesiącach w Holandii i Danii i stwierdzam, że osobom zajmującym się tak zwaną „kulturą wysoką” wiedzie się tam lepiej. Podobnie jest w Austrii, Szwecji, w Niemczech.
AB: Jestem ciekawy, jak Pani poezja jest przyjmowana w innych krajach i jaki jest tam stosunek do literatury polskiej?
Ewa Lipska: Ogólnie można powiedzieć, że życzliwy, a w niektórych krajach bardzo dobry. Będąc teraz w Kopenhadze na promocji swojej czwartej książki podziwiałam ilość osób, które przyszły na spotkanie. A przecież poezja jest gatunkiem elitarnym. Zdumiewające i mile były dla mnie w ostatnim roku spotkania na Bałkanach: w Serbii, Kosowie, Macedonii.
AB: Tematyka Pani wierszy ewoluowała od śmierci do miłości...
Ewa Lipska: Ale śmierć przeplatała się zawsze z miłością. I tak jest do dzisiaj.
AB: Ale ta śmierć jest jednak teraz inaczej postrzegana, szczególnie w ostatnim tomie...
Ewa Lipska: Bo to już nie jest śmierć, to jest przemijanie. Kiedy jesteśmy młodzi, krążymy wokół śmierci, jak ćma wokół lampy. Ona nas intryguje, jako coś tajemniczego i dalekiego. Z czasem to się zmienia. Śmierć staje się coraz bardziej wyrazista, żegnamy odchodzących przyjaciół i bliskich, niechętnie witamy kolejny rok. Odwracamy się od śmierci…
AB: .. i zostawiamy ją przed sklepem?
Ewa Lipska: Może to jest wyjście… Niech ona sobie tam zostanie….
AB: Podobno jakąś parę połączyły Pani wiersze?
Ewa Lipska: Była taka historia, ale nie wiem, czy oni nadal są ze sobą. Kiedyś dostałam zaproszenie na ślub z fragmentem mojego wiersza Zaręczyny. Miło, kiedy poezja łączy.
AB: Czy to świadczyłoby o sile poezji?
Ewa Lipska: Poezja obecna jest przy urodzinach, ślubach, a także przy śmierci. Zapewne dlatego, że poezja potrafi w kilku słowach opisać stan ludzkich uczuć.
AB: Porozmawiajmy jeszcze chwilę o Polsce. W wierszu Egzamin opisywała Pani absurd życia w PRL-u, pisała: „naród oprawiony był w skórę”. W Pogłosie widzimy kraj, który po pierwsze „nie potrafi być cudzoziemcem”, po drugie jest jak „nieogolona kopalnia”, „ubogi pejzaż”, „prawie bankrut”. W kontekście tych wierszy Polska jakby nie bardzo się zmieniła, albo zmieniła się w taki sposób, którego Pani nie potrafi zaakceptować. Czyli nadal poprzez swoje wiersze zabiera Pani głos w sprawach polityki i życia społecznego?
Ewa Lipska: Jestem obserwatorem rzeczywistości, w której żyję. Podobnie jak fotograf, który utrwala w kadrze odrapaną ścianę, tak i ja „rejestruję” daną sytuację w swoim poetyckim aparacie. Artyści widzą ostrzej, czasami świadomie przerysowują sytuację, przesadnie coś wyolbrzymiają aby zwrócić uwagę czytelnika.
AB: W grudniu otrzymałem od Pani książkę Zygmunta Baumana Sztuka życia. Czym dla Ewy Lipskiej jest sztuka życia?
Ewa Lipska: W tej książce Bauman zastanawia się nad szczęściem. Zadaje pytania, na które trudno odpowiedzieć. Sztuka życia powinna polegać na tym, aby przeżyć je w miarę sensownie. Ale co to znaczy? Dla każdego coś innego. Simone Weil napisała kiedyś: „Nic nie uchroni się przed przeznaczeniem. Nigdy nie podziwiaj władzy, wyzbądź się nienawiści do wroga, nie pogardzaj tym, który cierpi” . Piękne słowa, pod którymi mogę się podpisać.
AB: Zastanawialiśmy się kiedyś na zajęciach z panią dr Rabizo-Birek nad tym, w jaki sposób moglibyśmy nazwać naszą epokę? Jakieś pomysły przychodzą Pani do głowy?
Ewa Lipska: Naszą epokę nazwałabym „online”...
AB: Zadebiutowała Pani niedawno jako powieściopisarka. Chciałbym spytać o różnice między tworzeniem poezji a prozy i czy rzeczywiście jest to powieść z kluczem, której bohaterowie nawiązują do autentycznych osób ze środowiska krakowskiego?
Ewa Lipska: Każda powieść jest z jakimś kluczem i każda dotyczy jakiegoś środowiska. W powieści jest wszystko to, czego nie da się powiedzieć w poezji. Korzystamy z zupełnie innych rekwizytów, mamy dużo więcej miejsca na ustawienie „scenografii”. W jednym z esejów Carlosa Fuentesa przeczytałam takie zdanie: „Uważamy, że znamy świat. Teraz powinniśmy go sobie wyobrazić”. To wyobrażenie może stać się powieścią…
AB: Napisała Pani i wydała tom piosenek Serca na rowerach. Wiersze do piosenek, które wykonywała Anna Szałapak. Czy to łatwe, czy trudne zadanie dla poety – pisanie piosenek. Czym ono się różni w Pani przypadku od pisania „zwykłych” wierszy. Chciałbym też wrócić do naszej niedawnej rozmowy o twórczości Agnieszki Osieckiej, w której pojawił się wątek zagrożeń, jakie stanowi dla poety tworzenie zbyt dużej ilości tekstów piosenek.
Ewa Lipska: Co innego wiersze, co innego teksty do piosenek. Piosenki to moje młode lata. Piosenka nie może być zbyt skomplikowana, powinna łatwo wpadać w ucho. Nigdy nie pisałam piosenek równocześnie z wierszami, ponieważ korzysta się wtedy z zupełnie innej wyobraźni.
MR-B: Czy dostrzega Pani osobność poezji i sztuki pisanej / tworzonej przez kobiety? Czy czuje się Pani z nią jakoś bliżej związana. Pamiętam, że kiedy Wisławie Szymborskiej (jeszcze przed Noblem) przyznano doktorat honoris causa Uniwersytetu Adama Mickiewicza, autor laudacji profesor Edward Balcerzan (też znakomity poeta) szczególnie podkreślał, że nazywa ją „wybitnym poetą”, bo wydaje mu się, że słowo „poetka” pomniejsza. Bardzo mnie to wtedy uderzyło...
Ewa Lipska: Dzielę sztukę na dobrą i złą. Płeć jest dla mnie obojętna.
MR-B: Napisała Pani po śmierci Zbigniewa Herberta wiersz Kiedy w moim kraju umiera wybitny poeta. To wiersz krytyczny wobec zadomowionych w polskiej kulturze wzorców zachowań wobec wybitnych poetów, pisarzy, artystów: z jednej strony bowiem pozostał w nas rodzaj kultu, ślad pamięci o tym, że to potomkowie wieszczów, a z drugiej strony - zawsze znajdują się tropiciele błędów, grzechów, występków, skłonni do pisania „odbrązawiających” biografii. Jaki jest Pani stosunek do wielkich poprzedników? W wierszu o Keatsie napisała Pani, że jego „Już trzecie jego życie / kaszle we mnie / wypluwając rywali z płuc”.
Ewa Lipska: Traktuję ich nie jak wieszczów, ale jak swoich przyjaciół, znajomych, czasem wrogów. Na przykład Michel de Montaigne, to mój współczesny – Bliski, często uciekam do jego mądrych Prób. Na wakacje lubię wyjeżdżać do Biblioteki – uzdrowisko, które mnie nigdy nie zawiodło.
MR-B: Skończyła Pani Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. W Pani wierszach są motywy plastyczne, ale nie ma ich jakoś przesadnie wiele. Zwróciła natomiast moją uwagę ilość motywów muzycznych w Pogłosie. Chciałabym zatem zapytać, które z innych dziedzin sztuki: malarstwo, muzyka, teatr, film(?) są Pani najbliższe i szczególnie o to, które Panią inspirują?
Ewa Lipska: Wszystkie inspirują. Bywają okresy, ze daję się porwać muzyce, ale jak byłam w Holandii, to sale koncertowe zamieniłam na galerie, mimo iż Concertgebouw Amsterdam, to jedna z najlepszych filharmonii na świecie.
MR-B: Czy interesuje się Pani poezją młodszych od siebie? Pamiętam Pani doświadczenia wykładowcy w Studium Literacko-Artystycznym UJ. Może jakiś autor/autorzy szczególnie zwrócili Pani uwagę?
Ewa Lipska: Jestem życzliwym czytelnikiem i z przyjemnością stwierdzam, że jest dużo utalentowanych poetów. Nie wymienię żadnego nazwiska, bo mogę pominąć tych wszystkich, którzy też na to zasługują.
MR-B: Proszę opowiedzieć nam coś o swojej nowej pasji – prowadzi Pani w Radiu Kraków własny program: jakich gości Pani zaprasza, jakie tematy podejmuje?
Ewa Lipska: Lubię radio. Nie posiadam w domu telewizora. Lubię radio „gadane” i dlatego właśnie, korzystając z gościny Radia Kraków, spotykam się z ciekawymi ludźmi, z którymi rozmawiam o sprawach trudnych, błahych, o filozofii, polityce, sztuce… Moimi rozmówcami byli wybitni malarze, historycy, lekarze, politycy, literaturoznawcy. Rozmawialiśmy o samotności, tolerancji, patriotyzmie, o teoriach spiskowych, o religii i o wielu innych rzeczach. Studio radiowe, to szczególna rzeczywistość; kameralnej, prawie intymnej atmosferze towarzyszą słuchacze, ci wszyscy, których nie opuszcza jeszcze wyobraźnia.
MR-B, AB: Pięknie dziękujemy za rozmowę.

Rzeszów – Kraków 26 maja 2011 r. – 10. 07. 2011

„Fraza” nr 72/2011
Marta K. edytował(a) ten post dnia 23.02.12 o godzinie 02:12

Następna dyskusja:

Gwiazdy, planety, kosmos w ...




Wyślij zaproszenie do