Temat: Błoto, które sięga niebios...
Seamus Heaney*
Błotna wizja
Figurki o odsłoniętych sercach, w koronach z drutu kolczastego
Wciąż jeszcze stały w niszach, zające smykały spod
Sennych brzuchów odrzutowców, nasi układacze
Jadłospisów i punkowie z rozpylaczami farb trzymali się nadal
W czołówce. Połączenia satelitarne niosły
Ponad nami błogosławieństwa papieży, lotniska helikopterów
Tworzyły zaczarowany krąg dla objazdowych idoli
I dla ofiar na noszach. Kroczyliśmy lunatycznie
Po linii dzielącej panikę od formułki, wzywali na próbne zdjęcia
Pierwszych modeli naturalnych i ostatnich tak zwanych aktorów,
Obserwując z dala samych siebie, lepszych i wyniosłych,
Podobnych do człowieka na trampolinie,
Który powtarza przysiady i skłony, bo skoku oddać nie umie.
I wtedy nad mglistą równiną objawiło nam się to coś,
Ta nasza błotna wizja, jak gdyby rozetowy witraż
Błota sam się wynalazł z połyskliwej wilgoci, cienkie
Jak pajęczyna koło, wirujące wokół własnej osi,
Mgławicowe i ziemne, wybrudzone a jednak świetliste.
Słyszeliśmy już o słońcu stojącym w miejscu i słońcu
Odmieniającym barwę, lecz tym razem ktoś raczył nam zesłać
Pierwotną glinę, poddaną przeobrażeniu, wprawioną
W ruch obrotowy. Potem – zachody słońca zmroczniały,
Wycieraczka na przedniej szybie nie czyściła jak należy,
Woda z rezerwuarów miała smak szlamu, kłaczki
Osiadły we włosach i brwiach, byli tacy,
Co nabrali zwyczaju obnoszenia smugi na czole,
Na znak, że są gotowi na wszystko. Zaczęto odprawiać
Rytualne czuwania wokół byle kałuży w wyrwie,
Na ołtarzach tatarak zajął miejsce lilii,
A inwalidzi spali na zmianę w wynajmowanych im łóżkach
Ustawionych tam, skąd najbliżej było na dwór w razie ulewy.
Pokolenie, które ujrzało znak.
Te noce, gdyśmy stali przemoczeni ciemną rosą, czując
Domieszkę pleśni w zapachu werbeny, albo gdy budził nas płytki
jak bruzda oddech na poduszce, gdy rozmawiało się tylko
O tym, kto widział znak, i nasza trwoga
Miała w sobie coś z ukrywanej dumy: jedynie my sami
Mogliśmy wtedy sprostać własnemu życiu. Gdy tęcza kreśliła łuk
Swym brunatnym wylewem, jak szczur wodny pomykając przez niebo,
Że aż kierowcy zjeżdżali na pobocza dróg, by się gapić,
Chcieliśmy, aby znikła, lecz także zakładaliśmy, że jest to próba,
W której sprawdzimy się ponad wszelkie oczekiwanie.
Dożyliśmy, rzecz jasna, chwili, gdy to wszystko okazało się bzdurą.
Pewnego dnia wizja znikła i wschodni szczyt dachu domu,
Na którym balansowała dotąd, drżąc, jej rozkwitła korona,
Był znów zupełną ruiną: mlecze strzelały wysoko
Z poziomów listw i pełno było mchu, który się rozrósł
Nie przerywając drzemki. Podczas gdy kamery
Wgłębiały się w okolicę pod każdym możliwym kątem,
Eksperci zaczęli swoją paplaninę
post factum, a my wszyscy,
Stłoczeni, oczekiwaliśmy uniwersalnych wyjaśnień.
Zapomnieliśmy – ot, tak – że wizja była nasza, że była
Naszą jedyną szansą, aby poznać nieporównywalne,
Aby dać nura w przyszłość. To, co mogło nam być początkiem,
Rozmieniliśmy na drobne notki w gazetach. Miejsce jasności
Nie wybawiło ani nas, ani siebie – choć myśmy przeżyli.
Dobrze więc, mówcie tak o nas, którzy mieliśmy szansę być
Błotnymi ludźmi, o na, przekonanych, zniechęconych, i patrzcie,
Jaki obraz samych siebie mamy w oczach dla oczu świata.
z tomu „The Haw Lantern”, 1987
tłum. z angielskiego Stanisław Barańczak
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki w temacie
Poezja anglojęzyczna