Temat: Wiersze z podróży
Iwan Bunin*
Wenecja
Osiem lat, odkąd w Wenecji nie byłem...
Za każdym razem, kiedy mijam dworzec
I staję na przystani, fascynuje
Cisza Wenecji, a zmysły odurza
Orzeźwiający morski wiew kanałów.
Te łódki, barki i ten oleisty
Blask wody, opromienionej światłami,
A nad nią wznoszą się niskie frontony,
Do brudnej kości słoniowej podobne;
Wieczór południa błękitnieje w górze,
Wilgotny, słotny, ale napełniony
Łagodnym, z lila odmianą, błękitem -
Przyjemnie było wszystko ujrzeć znowu.
Minęło osiem lat... Spałem w znajomym
Od dawna, niskim pokoju, pod białym
Sufitem, w barwne malowanym kwiaty:
Dzwon usłyszałem z rana - melodyjny
I dźwięczny, ale nie nas wzywający;
Ten czysto brzmiący głos osamotniony
Głosem przeszłego życia jest, po którym
Jedynie samo piękno pozostało!
A potem słońce różowe ukośnie
Zajrzało do wąziutkiego zaułka,
Odblaskiem odbijając się od domu,
Od przeciwległej ściany - a ja znowu
Radosną bliskość morza i wolności
Odczułem, kiedy ujrzałem nad dachem,
Nad kołyszącą się w wietrze bielizną
Strzępy obłoków biało-fioletowe
W turkusie nieba wilgotnym i płynnym.
Po chwili wbiegła na dach lekkim krokiem
I zdejmowała bieliznę śpiewając
Smukła dziewczyna z odsłoniętą głową"
Kształtna i zwinna... A ja przypomniałem
I Capri, i Gracjellę Lamartine'a...
Choć byłem wtedy o osiem lat młodszy,
Ale nie sercem, nie, wcale nie sercem!
W południe koło Marka, co się jakby
Patriarchą Syrii i Smyrny wydawał,
Słońce się w jasnej uśmiechając mgiełce
Już oślepiało macicą perłową.
Mury pałacu dożów przygrzewało
I plac i gruchające i kipiące
Szaroniebieskie gołębie, co ziarna
Dziobały w ciżbie hojnych cudzoziemców.
Wszystko lśni: buty, kapelusze, laski,
Oczy zmrużone, błyskające zęby;
Kobiety, wiosnę przypominające
Jasnymi sukienkami, otworzyły
Jedwabne parasolki, by jedwabiem
Twarz opromienić... Usiadłem w galerii,
O dziennik poprosiłem i o kawę,
I nad czymś zamyśliłem się... Kto młody,
Ten wie, co kocha. A my już nie wiemy -
Kochamy cały świat... A w dal bezmierną,
W dal - za kanały, za płasko leżące
I jaśniejące w mętnym blasku miasto,
Za Adriatyku zielone Laguny,
W błękitną przestrzeń - spoglądał z kolumny
Skrzydlaty Lew. Gdy niebo jest pogodne,
On widzi na południu Apeniny,
A na szarawej północy potrójne
Fale Alp, co błyskają nad błękitem
Platyną swoich lodowców garbatych.
Wieczorem - mlecznoszara mgły zasłona,
Nieprzenikniona jak dym. I puszyście
W niej zielenieją światełka, słupami
Smukłe latarnie odrzucają cienie.
I kanał Wielki czernieje żałobnie
W rozsypce świateł mgliście-purpurowych.
Marek jest ciężki i stary. W zaułkach
Błocko, brud. Ludzie chodzą samym środkiem -
W operze jakby. I upojnie pachną
Mocne cygara. I jakoś przytulnie
W jasnych podcieniach, gdzie szumią i błyszczą
Kawiarnie i wystawy. Tu Anglicy
Kupują żonom kunsztowne koronki
I książki o chropawych twardych kartkach
W oprawie ze złocistą ligaturą,
O grubych klamrach. Za mną niespodzianie
Dziewczyna się zatrzymała, trącając
Mnie dłonią w ramię - do mnie się nieśmiało
I smutnie uśmiechała: "Mi d'un soldo!" -
Szepnęła. Długo siedziałem w tawernie
I długo wspominałem jej gorące,
Piękne spojrzenie, promieniste rzęsy
I jej łachmany. To Arabka chyba?
O pierwszej w nocy wyszedłem. Wilgotnie,
Ale łagodnie, ciepło. Na piazetcie
Mokre kamienie. Tkliwie pachnie morzem,
Chłodno i mokro zawiewa od śliskich
Ciemnych zaułków, świeżością arbuza -
Z kanału. W jasnym niebie nad piazettą
Na wprost posągów papieskich, na froncie
Kościoła - blady przesuwa się księżyc:
To połyskuje, to za dymem taje,
Za mgłą jesienną, która wstaje z morza.
"Enrico, czyś nie zasnął?" - On bezdźwięcznie
Na światło wyprowadza księżycowe
Długi i czarny katafalk gondoli.
Ledwie nachyla postać - i wyrasta
Stojąc na rufie... Myśmy potem długo
Płynęli w wąskich korytarzach ulic,
Wzdłuż ciężkich murów, wzniesionych wysoko...
W tych korytarzach stoją barki z drzewem
I barki z solą - one tu nocują.
A pod murami - stopnie schodów, pale
W pleśni i śluzie. A nad wszystkim - niebo,
Niebieska wstęga w drobnych bladych gwiazdach.
Wenecja śpi o północy - być może
Tylko w spelunkach złodziei, pijaków
Za dworcem świecą szpary w okiennicach
I głuche słychać za nimi okrzyki,
I śmiech porywczy, kłótnie, uderzenia
Pięścią w stoliki i stoły, zalane
Marsałą i wermutem. Ile czaru
W tym późnym, w tym odurzającym życiu
Pijaków, prostytutek, marynarzy!
Ale "Amato, amo, Desdemona!" -
Mówi Enrico w pełnym pasji śpiewie
I może być, że ktoś tę pieśń usłyszy,
Ktoś kto tu mieszka w tym ciemnym domostwie -
Dusza, co kocha... I za ogrodzeniem
Widzę ogródek; na czystym tle niebios
Nagie i jakby przezroczyste drzewa,
Które szkłem błyszczą, i zapachniał ogród
Winem i miodem... Winny zapach liści
Delikatniejszy jest niż wiosny zapach.
Młodość brutalna, zazdrosna i chciwa,
Młodość nie dozna szczęścia w tym, że widzi
Srebrzyste łzy na rzęsach Desdemony,
Innego kochającej...
Oto jasne
Wyjście w niebiosa, w blask wody, księżyca!
Witajże niebo i księżycu jasny,
Gro barw lustrzanych wód i delikatna,
Błękitna mgło, gdzie bajką się wydają
Jakby dalekie domy i kościoły!
Witajcie również północne przestworza
Złotych i omdlewających wybrzeży,
Światła ekspresu ledwie widocznego,
Biegnące złotym rzędem po lagunach
Ku południowi!
30 sierpnia 1913
tłum. Leopold Lewin
*notka o autorze, inne jego wiersze w oryginale i linki do polskich
przekładów w temacie Стихи – czyli w języku PuszkinaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 23.05.11 o godzinie 14:35