Temat: Zachowanie podczas białego szkwału
Może opowiem własną historię z wtorku 21 sierpień 2007 r. (ku przestrodze i wyciąganiu wniosków, a nie teoretyzowaniu jakie tu czytam)
Moja przygoda z Mazurami rozpoczęła się we wrześniu 23 lata wcześniej na Venusce „Babarambu”. Pierwsze doświadczenia 10 letniego dziecka, to jak „zmęczony” podróżą pociągiem rodzic stawia mnie za sterem w Rynie i pokazuje kierunek: Tałty – Jora i idzie spać.
Dopływam. Pierwszy strach: noc na kotwicy na wysokości Mrówek. Pokochałem Mazury.
Praktycznie ta miłość do Mazur sprawia, że pływam rokrocznie prawie 20 lat na różnych łajbach: Venus, Konrad, Sportina, Ursa, Bez, Orion, Elbimbo, Sasanka . Nie mam jednak doświadczenia morskiego - jestem typowym żeglarzem szuwarowo-bagiennym.
Poza rejonem Śniardw znam Mazury jak własną kieszeń i przeżyłem sporo burz i sztormów. Największy 8 Beauforta na Mamrach. Ratuję się wówczas wpłynięciem w szczypior.
Po dziesięciu latach na innych jachtach wracam do mojej starej „Babarambu”. Załoga 6 osób (3 kobiety i 3 mężczyzn) oraz pies Sproket – wszyscy w większości doświadczeni i zgrani ze mną żeglarze.
Rejs wlecze się niemiłosiernie, upały, brak wiatru, a stara Wenus zamiast sztagi robi rufy. Połowa rejsu: upał godz.14.00: wypływamy na Śniardwy: cel Czarci Ostrów: nie byłem tam jeszcze i fascynuje mnie ta pogańska wyspa. W połowie drogi na Czarcią sielankowy obraz: jakaś łajba z rozśpiewanymi żeglarzami wyprzedza nasza starą powolną krowę, a na trawersie kąpią się ludzie na innej żaglówce. Na horyzoncie niebo szaro się zaciąga. Wiemy, że coś wisi w powietrzu, ale jest taki błogi spokój… Mija nas łódź „Charon”: zaczynamy żartować, że kogoś przewiezie na drugą stronę jak przyjdzie ta burza. Dla rozgrzewki wypijamy gorący kubek śmiejąc się, że to nasza ostatnia wieczerza. To tylko żarty.
Po 10 min chmura mnie jednak niepokoi, jest bardzo nienaturalna - biało sina. Wydaję komendę zrzucenia foka marszowego i stawienia sztormowego. Potem pies do kokpitu i komenda: założyć kapoki. Przypomniał mi się rozkołys na Mamrach. Załoga śmieje się, bo i nasz sprzęt ratunkowy, to nie rewia mody, a nieco wysłużony zestaw pierwszej pomocy. Wykonują jednak polecenie, widząc jak kilka łajb zrzuca żagle i odpływa w stronę tataraków. Czuje się przygotowany na burzę, czekam na wiatr, grzmoty i pioruny płyniemy niemrawym bajdewindem. Nic takiego jednak nie nadchodzi. Bach: zrzuca mi czapkę z głowy i porywa do wody. Ledwie zdążyłem się odwrócić i widzę poszarpanego grota, dalej luźno zwisa fał. Jestem przerażony, że przyklei mnie do tafli wody jak go nie zrzucimy. Komenda: grot precz. Szczęście to nie fał grota lecz foka sztormowego wyrwał się z pod kontroli. Dotti całym ciałem rzuca się na grota i jakimś cudem udaje jej się go zrzucić. Łajbę odwraca bokiem, pierwszy przechył jest tak gwałtowny, że wyrywa mi rumpel. Udaje mi się jednak obrócić ją rufą do wiatru. Widzę jak porywa mi banderkę z achtersztagu. Zaczyna się piekło. Czerń, świst, szum. Nie widzę przyjaciół na deku. Złowrogim przyćmionym światłem rozświetla się nasza słoneczna lampka ogrodowa na rufie. Pracuje ciałem, ster wymyka mi się z rąk prawie gniotąc żebra, łajbę przykleja topem do tafli wody. Załoga balansuje poza relingami i ratują Wenus od zatopienia. Mój kolega odzywa się Adrian to jest 12 i następnie pomaga mi trzymać ster, bo sam nie daje już rady. Niestety ten jednak wyrywa się nam obu z rąk, a łajbę zalewają falę wlewając się do środka. Pies przeskakuje na dziób łodzi i wyje, choć ledwo go słyszę. Rzucam komendę: podnieść miecz! Nie wiem, czy to dobrze, ale chce zmniejszyć opór wody, by łajbą nie miotało jak zapałką, a poza tym Śniardwy są pełne głazów, zaś my widzimy tylko parę metrów kwadratowych w około. Wspólnie z kolegą udaje mi się opanować „Babarambu” i ustawić rufą do wiatru. Płyniemy z falą starając się utrzymać ten kurs. Nie myślę o załodze, a tylko o sterze. Prawie zrzuca nam kolo ratunkowe z kosza, więc wrzucamy je do środka. Kolega przyznaje mi się, że nie założył kamizelki. Mówię zimno i bez emocji: Wiesz, że jak wypadniesz to nie ma ratunku. Potakuje. Niestety nie zdążył założyć kapoka, bo zmieniał mnie na sterze, gdy wkładałem sztormiak. Rezygnujemy z wyciągnięcia go ze środka, bo sam nie utrzymam steru. Za nami kipiel jak z filmu „Gniew Oceanu” i myśli, myśli, myśli, że roztrzaskamy się na głazach, albo pęknie rumpel. Nie wierze w Boga, bo jestem buddystą, zaczynam więc mówić mantry. Doznaje jednak zwątpienia, myślę że to koniec i zaprzestaje mówić cokolwiek. Tylko utrzymać ster. Zaczyna padać grad wielkości jajek na moją głowę, jest mi zimno i strasznie boli, obok kolega wylewa wiadrem wodę. Wreszcie ktoś krzyczy: zielona bojka! Jesteśmy na szlaku.. hurra! Znaczy brak głazów. Wiatr powoli cichnie, widzimy ląd: to Przeczka – miejsce z jakiego wypłynęliśmy. Wydaje komendę: Foka staw! Bo zrzuca nas w stronę szczypiora, gdzie jest już kilka łajb. Fala słabnie możemy więc odpalić silnik. Przez lornetkę na wysokości Popielna widzimy w sieci kadłub jakiejś łodzi. Po konsultacji jednak nie decyduje się płynąć na ratunek: nie widzimy ludzi, zbyt duże fale, resztka paliwa i groźba zaplątania powoduje, że rezygnuje z akcji ratunkowej: ważniejsze bezpieczeństwo załogi. Dzwonimy z komórki na policję. Dochodzimy na foku i silniku do kei na Przeczce. Kotwicę rzuć!. Ściskamy się. Żyjemy. Z gwinta wypijamy na rozgrzewkę ukraińską paprykówkę. Chyba jako jedyni pod żaglami wróciliśmy ze Śniardw i to starą zardzewiałą łajbą.
Uratowaliśmy się tylko dzięki szczęściu, doświadczeniu, zgraniu i temu, że byliśmy przyciężkawi. Cała wiedza teoretyczna i dywagacje nie mają sensu. Nie dało się tego przewidzieć, choć można było zminimalizować ryzyko, co też zrobiliśmy. Czy, to był "Biały szkwał", czy wichura nie ma znaczenia – to anomalia, a nie burza. O sztormowaniu nie ma mowy. Pozostają wyuczone nawyki i zimna krew, oraz modlitwa w co kto wierzy.
Pozdrawiam
Adrian