Ewa S.

Ewa S. Specjalista ds.
Projektów
Internetowych

Temat: Samotność: chwila, wyrok, wybór

Umieć być samemu, znaczy stać się kimś emocjonalnie niezależnym, kimś kto wie, co w związkach z dorosłymi ludźmi jest możliwe, a co nie


Jest taka mądra rada, dotycząca samotności: zanim zdecydujesz się być z kimś - naucz się być sam. Umieć być samemu, znaczy stać się kimś emocjonalnie niezależnym, kimś kto wie, co w związkach z dorosłymi ludźmi jest możliwe, a co nie. Tego rzadko uczymy się przed szkodą. Na ogół lekcje pobieramy wtedy, gdy już się z kimś związaliśmy, co przypomina naukę jazdy samochodem na torze wyścigowym, w dodatku bez instruktora.

Chwila.

Umiejętność twórczego przeżywania samotności jest powszechnie uważana za rzecz cenną, za coś, w czym warto się ćwiczyć. Ale sami rzadko decydujemy się na takie ćwiczenia. Chyba że mamy już wszystkiego dosyć i musimy dzień, dwa odpocząć. Boimy się samotności, bo stawia nas twarzą w twarz ze sobą. Bez ulubionych przebrań i grymasów. W dodatku pozbawia nas cudownej możliwości nieustannego krytykowania, poprawiania lub uwielbiania innych. Zdani na siebie przyglądamy się śladom, jakie życie, które wiedziemy, pozostawiło w naszej duszy i na naszych własnych obliczach. Na ogół nie jest to widok budujący. Na szczęście, gdy los sprawi, że jesteśmy chwilę sami, mamy stosy gazet do przeczytania. A jeśli tego zabraknie, to możemy bez końca śnić nasze ulubione sny na jawie.

W gruncie rzeczy wiemy, że jeśli nie zatrzymamy się, choćby na chwilę, po to, aby uważnie spojrzeć w lustro, to trudno nam będzie określić naszą aktualną pozycję na oceanie życia i wytyczyć sensowny kurs na dalszą drogę. Mimo to unikamy samotności i ciszy jak ognia.

Samotność dobrze znoszą ci, którzy znają siebie i doświadczają, choćby niewielkiej, satysfakcji z tego, jak toczy się ich życie. Oczywiście ci, którzy gorzej znoszą samotność, w istocie bardziej jej potrzebują. Samotność dla nikogo nie powinna być zbyt łatwa. Nie jesteśmy do niej stworzeni. Dlatego gdy wybieramy ją chętnie, to może znaczyć, że uciekamy przed trudem życia wśród ludzi.

Wyrok.

To samotność na długo. Z reguły pogardzana przez tych, których jest udziałem. W najlepszym wypadku budzi współczucie, częściej podejrzenia i niechęć, nigdy szacunek. Szczególnie, gdy dotyczy kobiet. Dlatego jeszcze trudniej na taką niewybraną samotność się zgodzić i odczuć jej dobre strony. Szamoczemy się w niej jak niewinnie skazany w więzieniu. Może nas tylko uratować wiara, że nic w naszym życiu nie zdarza się bez przyczyny, że nasza samotność jest lekcją do odrobienia, doświadczeniem, które z jakichś tajemniczych powodów jest nam potrzebne, aby ruszyć dalej.

Więźniowi, nawet temu niewinnie skazanemu, pozwoli przetrwać w więzieniu tylko zgoda na to, że więzienie jest teraz jego życiem. Naszych losów nie możemy swobodnie wybierać jak potraw z karty dań. Czasami stoi przed nami danie, które bynajmniej nie budzi naszego entuzjazmu, ale żeby przeżyć, musimy z tego, co dają, wyciągnąć wszystko, co najlepsze i nawet nie myśleć o deserze w nagrodę. Wtedy lekcja zostaje odrobiona.

Wybór.

Tę łatwiej znieść. Tak jak łatwiej znieść leczniczą głodówkę niż prawdziwy głód. Choć sama decyzja o samotnym życiu może być trudna, szczególnie dla kobiet, bo nasza patriarchalna cywilizacja pozbawiła je atrybutów niezależności - z nazwiskiem włącznie, które jest przecież nazwiskiem ojca albo męża. Jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu ojciec był właścicielem córki, a mąż właścicielem żony. Do dzisiaj tożsamość kobiety określa się poprzez związek, w jakim pozostaje z mężczyzną. Kobieta może być: albo córką ojca, albo żoną męża, albo rozwiedzioną z mężem, albo wdową po mężu. Nawet bycie samotną matką jest tożsamością nabytą dzięki dziecku i oczywiście jego ojcu. Podobnie dziewictwo wpisane jest w kontekst braku seksualnych doświadczeń z mężczyzną (czy można utracić dziewictwo z kobietą?).

Dlatego świadomie wybrana samotność w wypadku kobiety jest decyzją odważną, wręcz brawurową i zasługującą na najwyższy szacunek. Decyzją mogącą przynieść szczególną satysfakcję. Na dowód przytoczę komentarz pewnej kobiety, która w wieku trzydziestu lat po kilkunastu latach użerania się z mężczyznami podjęła decyzję o celibacie: "Jaka to ulga móc nie należeć do żadnego mężczyzny i nie musieć myśleć więcej ani o tym, jak go zadowolić, ani o tym, jak go wykorzystać, ani o tym, jak go zatrzymać, ani o tym, jak go się pozbyć".



http://kobieta.gazeta.pl/wysokie-obcasy/1,53664,33647....
Joanna C.

Joanna C. Starszy specjalista,
Centrala NFZ

Temat: Samotność: chwila, wyrok, wybór

Czy tak naprawdę możemy i umiemy być tak naprawdę sami ?. Chyba tylko na bezludnej wyspie jako rozbitek. Przecież nigdy nie jesteśmy sami. Otaczają nas ludzie, z którymi nas łączą różne relacje. Napewno samotność z wyboru daje mozliwość komfortu życia w pewnych zakresie, ale tak do końca nigdy nie będziemy samotni. A co z nonkomformistami ?. Samotność boli. Jaka by nie była, z wyboru, z konieczności. Ból mniejszy czy większy pozostaje sobą. Nie wierzę w celibat. Sama w nim żyłam długo - z marzeniami. I mam chęć po latach powrotu do życia. Czy ta samotność mnie wyleczyła, czy fakt ze zdecydowałam sie na nią z konieczności powinien mnie stawiać na piedestale. Nie wiem. Bardziej wydają mi się godni szacunku ci, którzy znosząc z pokorą trudności życia kroczą przez nie przy boku, bądź opiekując sie tymi, którzy tego potrzebują lub zagubili się w naszej rzeczywistości. Samotność bowiem jest często ucieczką od kłopotów, nieumiejętnością radzenia sobie z relacjami z otoczeniem, chęcią pozbycia się kogoś, kto jest niewygodny, niechciany, niekochany.
Monika K.

Monika K. HR Manager - TATA
Global Beverages
Polska

Temat: Samotność: chwila, wyrok, wybór

Witam.
Czasem samotność bierze się z tego, że świadomie podejmujemy taką decyzję, aby jakiś czas pobyć samemu, dlatego że wiemy że nie radzimy sobie z różnych przyczyn wśród ludzi, wśród mężczyzn, nawet wśród znajomych. Podjęcie takiej decyzji świadczy o dojrzałości, bo choć nie jest łatwo odsunąć się na chwilę na boczny tor życia i obserwować jak inni osiagają to, co nam się nie udaje, dzięki temu można poznać lepiej samego siebie, lepiej siebie zrozumieć, pozwolić aby myśli które na codzień od siebie odpychamy dotarły do nas (ten słynny Cień) i spowodowały odpowiednią refleksję. Ale co innego jeżeli ktoś wybiera samotność z powodu urazy którą zamierza pielęgnować - wtedy nie jest to mądra decyzja.

konto usunięte

Temat: Samotność: chwila, wyrok, wybór

All the Lonely People...
Ból towarzyszy narodzinom i śmierci, nie tylko ciała, także każdego aspektu człowieka, w chwili kiedy umiera to co nieprawdziwe, a ujawnia się to co gotowe jest by się narodzić.


Miłość

Chcę miłości, chcę kogoś, kto będzie mnie kochał i kto da mi bezpieczeństwo. Kto będzie mój, kto mnie uszczęśliwi, sprawi, że moje życie będzie pełniejsze. Ale czy tak naprawdę ktokolwiek jest mi to w stanie dać? Czy zakochanie się nie jest tylko stanem euforii, który, kiedy przeminie, pozostawia mnie z partnerem będącym lustrem tego, co we mnie nieświadome i co uaktywnia się z taką siłą w związku? Mogę odejść, albo przyjrzeć się temu, co się pojawia - temu, co boli, czy złości.

Chcę żeby ktoś mnie kochał, ale tylko jedna osoba i ja chcę kochać ją, ale nie innych. Innych to mogę kochać „inną miłością” taką „ogólną”, „przeznaczoną dla ludzkości”, „taką mniejszą”. Powstaje pytanie czy jeżeli mam otwarte serce, to czy mogę je otwierać na jedną osobę, a przed drugą zamykać. „O, przepraszam, nie zdążyłam przed tobą zamknąć serca, po kontakcie z mężem, proszę wybaczyć” ;) Czy kwiat może pachnieć tylko dla niektórych?

Kiedy w zeszłym roku na wiosnę poszłam do parku i znalazłam się wśród kwitnących ze wszystkich stron kwiatów, poczułam, że moje serce uwalnia się z zamknięcia zimowych lodów. Chociaż było mi wcześniej smutno, nie mogłam oprzeć się rozpierającemu klatkę piersiową uczuciu uwolnienia ognia, który cały czas płonął we mnie małym płomyczkiem. Miałam wrażenie, że to ja decyduję, czy pozwolę miłości płynąć, czy pozamykam serce w żelazne okowy. Tak czy inaczej ono tam jest i zawsze będzie. Ale kiedy już je otworzę, to miłość płynie i dotyka każdego, kto wejdzie ze mną w kontakt, każdego, o kim pomyślę w tej chwili. Miałam wrażenie, że moje serce jest jak jeden z tych kwiatów, który pachnie dla każdego, gdy jest otwarty.

Po co relacje?

Widzę rodziny z dziećmi, całujące się pary, starych ludzi trzymających się za rękę, słyszę też o kłótniach, rozpadach małżeństw, zdradach. Wiem o związkach, w których jedna ze stron, a czasem obie żyją z tęsknotą w sercu za niespełnioną miłością, która kiedyś rozpaliła ich serce. Żyją obok małżonka, małżonki z poczuciem rezygnacji z czegoś, zgorzknienia i żalu do partnera za stworzenie ograniczającego oboje związku. Ci, którzy poszli za nową miłością, zrezygnowali z długoletniej więzi, miłości dojrzałej jak dobre wino. Czy nie żałują? Lata przeżytych wspólnie chwil pięknych i trudnych, wzrastania i dojrzewania razem, dzieci, komunikacji bez słów. Czy nowy związek jest lepszy, czy nie ma w nim problemów? Może tak się wydaje na początku, potem wyłania się wszystko, co nie zostało przerobione w poprzednim związku. Wszystkie moje matryce zachowań, uwarunkowane przeszłością i społecznymi wzorcami postrzeganie świata, kreują odpowiednią rzeczywistość. Chociaż na pierwszy rzut oka, może mi się to wydawać burzą i trzęsieniem ziemi, jest to również terytorium, pole możliwości, w którym mogę poznawać siebie i wzrastać.

Czasem sytuacja nie jest aż tak drastyczna, zabija mnie tylko nuda, monotonia i to „coś”, o czym się nie mówi, czego się nie dotyka. Prędzej czy później chcę uciekać, albo też zaczynam chorować, popadam w depresję, ponieważ moje ciało nie jest w stanie dłużej znieść tłumienia. Jakaś część mnie tłumi inną, wyrażam tylko część siebie, a ta druga, w moim mniemaniu gorsza, nie jest aktywna. Widzę błędy partnera i jego niedoskonałości, ale zbyt trudno jest mi przyjrzeć się sobie. A tak naprawdę to co widzę w nim, jest tylko tym czego nie lubię w sobie i do czego się nie przyznaję, z czym się nie utożsamiam. Mówię „nie, ja taka nie jestem”. Może nie chcę być i wybieram żeby taka nie być, ale jest część mnie, która taka jest. Kiedy ją odkryję poczuję nieznaną dotąd moc, która być może jest mi potrzebna do zrobienia czegoś ważnego w moim życiu. O dziwo, zachowania partnera przestają mnie wtedy tak poruszać. Jeżeli nie mam ochoty stawić czoła trudnościom, obwiniam innych, narzekam, a nie chcę przyjrzeć się sobie i temu dlaczego to wszystko zaistniało w moim życiu, mogę odejść.

Mogę albo pozostać z moimi ranami, w zamknięciu własnych ograniczeń, albo zobaczyć i zbadać to, co się ujawnia, przyjrzeć się temu, co boli, czy złości. Bycie w relacji stwarza dla mnie możliwość poznania siebie, tych aspektów mnie, których nie zobaczyłabym nie wchodząc w związki. W jaki sposób wiedziałabym, że mam problem ze złością, jeśli nie stanęłabym w obliczu sytuacji uaktywniających ją we mnie? W jaki sposób nauczyłabym się dawać, gdybym nie miała komu dać?

Możliwość doświadczania pełni siebie, różnych aspektów mnie, badania różnorodności mnie i świata mam nie tylko w związku z jedna osobą, mężem lub żoną. Taka szansa pojawia się przede mną ilekroć wchodzę z kimś w kontakt. Ostatnio kupowałam kawę na wynos. Czekając przyglądam się osobie ją przygotowującej. Widziałam ile serca i zaangażowania jest w tym rytuale, jak finezyjnie, z gracją i pewnością wykonuje wszystkie czynności. Nasze spojrzenia spotkały się raz, drugi... już na dłużej. Wzięłam do ręki kubek gorący do ciepła tej osoby. Dostałam coś więcej niż kawę i ta osoba też to czuła, wiedziała, że ja wiem, co daje mi w tym kubku. Przez chwilę zastanowiłam się czy aby czegoś nie wymyślam, ale zdanie skierowane przez nią do mnie przez całą kawiarnię świadczyło o tym, że oboje się dostrzegliśmy i przez parę sekund zaistniało coś, co można nazwać zamrożeniem chwili w wieczności. W gwarze i pośpiechu wydarzają się rzeczy wielkie, jeśli tylko popatrzę inaczej niż zwykle, jeśli jestem uważna i widzę nie tylko siebie i swoje sprawy, ale dostrzegam obok drugiego człowieka.

Czasem podczas terapii, przez krótki czas jestem, z kimś tak blisko, że mam wrażenie dotykania jego duszy i czuję, że ona dotyka mojej. Czasem nawet z kimś bliskim, z kim dzielimy każdy dzień i noc, nie jesteśmy tak blisko, mijamy się i nie zauważamy, pochłonięci sprawami do zrobienia, pracą, utrzymaniem własnego wizerunku. Widzimy wzajemne potknięcia i to, czego nie robimy. I pewnie można by tak dalej, ale co to za związek? Czy chcę hydraulika, kogoś do pomocy w domu, kogoś kto zarabia i czasem wyjdzie ze mną do kina? Tęsknie za czymś innym, za czymś głębszym i szukam na zewnątrz, w zajęciach, w kontaktach, często równie bez znaczenia. Istnieje jednak jakieś cudowne prawo wszechświata, niszczenia wszystkiego co nieprawdziwe. Nadchodzi taki czas, kiedy tak już dłużej nie da rady. I jeżeli wszystkie opcje ucieczkowe, typu praca, inne - niby to - miłości, nie dają również poczucia spełnienia i jeżeli nie zacznę brać tabletek na depresje, staję przed szansą zmiany czegoś w moim życiu, odkrycia nieznanych aspektów siebie.

Takie małe transformacje, które wydarzą mi się co jakiś czas, powodują, że widzę coraz więcej niezbadanych pokładów mocy we mnie samej, ogromnego potencjału i siły. Nawet nie wiedziałam, że dobrze jest mówić o swoich potrzebach, albo informować, kiedy coś mi nie pasuje, wydawało mi się, że kobieta powinna wszystko przemilczeć i być taką cierpiącą, znoszącą wszystko kuchtą. Nie widziałam, że zachowania mojego męża, które mnie denerwowały, są wyrazem postawy, której mnie samej bardzo brakuje. To co mnie boli w bliskiej relacji i wydaje się być górą nie do przejścia, jest czymś czego najbardziej mi potrzeba i nie jest możliwy mój dalszy rozwój jako człowieka, bez tego aspektu mnie. To, że teraz piszę i to co piszę, jest również skutkiem przekroczenia wielu moich ograniczeń dotyczących poczucia własnej wartości.

Lęk i ból

Bliski kontakt z drugim człowiekiem wydaje się czasem zbyt niebezpieczny, „może jeszcze ktoś zobaczy, jaka jestem nieprawdziwa i może jeszcze będzie coś ode mnie chciał...”. Bliski kontakt kojarzy się ze zobowiązaniem, albo zdradą. Spojrzenie w oczy, otwarcie się na drugiego człowieka może być „niebezpiecznym” ze względu na możliwość pojawienia się tego, czego tak bardzo się boję i czego tak bardzo potrzebuję - MIŁOŚCI. Ból wydaje się być nieodłączną częścią miłości i bliskości, dlatego tak trudno mi jest otworzyć się przed drugim człowiekiem i pozwolić by dotknął mojego serca.

Boję się zranienia i bólu, ale tak naprawdę jedyne, co rani, to nie miłość a poruszenie czegoś, co nie jest we mnie prawdziwe. Jeżeli żyję, widząc tylko część siebie, zauważam tylko część swoich cech i uczuć. Kiedy nie jestem w zgodzie ze swoją wewnętrzną prawdą, nie widzę innych osób wokół mnie i ich potrzeb. Jestem pooddzielana od tego, co się wydarza we mnie, w moim życiu. Jest to punkt zapalny - bolesne miejsce, którego nie chcę widzieć.

Często, zaczynając dostrzegać coś, co stanowi mój cień, albo to, przed czym uciekam w samej sobie, oddzielam się, zamykam, ponieważ boję się, że to „coś” uaktywni się we mnie, że będę czuć się niezbyt przyjemnie, a przecież tak bardzo staram się mieć dobre samopoczucie. Lepiej być pozamykanym i bezpiecznym i „jakoś się trzymać” niż dotknąć tego, co czułe i bolesne. Wolę być człowiekiem trzymającym się kurczowo wykreowanego autowizerunku i wizji świata, ponieważ to daje mi poczucie bezpieczeństwa. Mówię sobie: „twój smutek, to twoja sprawa, ja jakoś się trzymam w przeciwieństwie do ciebie i nawet trochę się cieszę, że jest mi lepiej niż tobie”. Zrobię wszystko żeby zrobić sobie dobrze, żeby dać sobie trochę przyjemności, żeby jak najwięcej skorzystać z życia i przeżyć je jak najlepiej się da. Powstaje pytanie, co to znaczy jak najlepiej? Czy takie życie w oddzieleniu od innych, pozamykaniu, życie na poligonie wśród wrogów i niebezpieczeństw, ucieczka przed odczuwaniem, jest tym czego mi potrzeba, czy jest w ogóle życiem?

Nie chcę zbliżać się za bardzo, bo być może „zarażę się” tym, co druga osoba odczuwa, zrobi mi się gorzej. Nie jest ważne, że może gdzieś we mnie jest to samo uczucie, tak skrzętnie tłumione, wolę nie mieć z nim do czynienia, bo boję się tego, co się stanie, jak się ujawni. Boję się, że wpadnę w depresję, kiedy okaże się, że jest we mnie smutek, albo cierpienie, być może wpadnę w atak furii, jeśli pozwolę tłumionej złości uaktywnić się. Może okaże się, że jestem jakimiś potworem, którego należy unikać, kimś zakłamanym i nieprawdziwym. I co wtedy? No właśnie, nic. W chwili, gdy pozwolę sobie na zobaczenie, dopuszczenie do świadomości tego, co nieświadome, tego, co być może chce zaistnieć i jest chowane, to przestaję się tego bać, przestaje to mnie „straszyć”. Okazuje się, że nie ma przed czym się bronić. Że nie ma we mnie nic takiego, co jest „złe” i konieczne do ukrywania przed samą sobą i innymi.

Bardzo często przed wyciagnięciem listów ze skrzynki przechodzi mnie fala przerażającego strachu. Większość listów, które otrzymuję, to rachunki. Korespondencja pomiędzy przyjaciółmi odbywa się w moim przypadku elektronicznie. Czasem tak bardzo boję się otwierać skrzynkę, że rachunki zalegają przez kilka dni. Ale czy będą leżeć w skrzynce, czy je wyciągnę i otworzę, to nie zmieni faktu, że są do zapłacenia. Boję się konfrontacji z przykrym faktem oddania części dochodów i wymyślania jak to zrobić, żeby przeżyć. Jeżeli jednak zdecyduję się na ten trudny krok otwarcia koperty, jestem być może smutna i przygnębiona, ale przynajmniej świadoma ile mam do zapłacenia i już się nie boję. Wiem, na czym stoję i co najwyżej zaczynam myśleć jak spłacić rachunek. Staję przed wyzwaniem zwiększenia moich dochodów i wiąże się to zazwyczaj ze zwiększeniem mojej kreatywności.

Tak samo dzieje się w przypadku tłumionych aspektów „ja”. Kiedy boję się konfrontacji z czymś bolesnym i trudnym, to nie znaczy, że to znika, rozpływa się, tylko dlatego, że nie zwracam na to uwagi. Jakaś cześć mnie chce zaistnieć, „coś” chce być zauważone, przepracowane, uświadomione i dopóki tego nie zrobię, będzie we mnie lęk. Kiedy pozwalam sobie na przyjrzenie się trudnym aspektom mojego życia, na poczucie do końca bolesnych uczuć, następuje przemiana. To, co chowałam przed samą sobą i światem nie wydaje się już takie straszne, a wręcz staje się źródłem mojej mocy. Poprzez konfrontację uzyskuję siłę, przestaję się bać. Być może pojawią się zupełnie nowe, nieznane mi uczucia i zaczynam postrzegać siebie, jako kogoś o ogromnym potencjale.

Kiedy nie ma we mnie lęku i nie mam poczucia, że coś muszę „chować”, wówczas nie mam też potrzeby bronienia swoich racji i udowadniania siebie czegokolwiek. Kiedy ktoś wypłakuje mi się na ramieniu, albo krzyczy w moim kierunku, nie daję wtedy dobrych rad i nie robię wyrzutów, nie mówię, żeby był inny niż jest. Widzę, że to, co pojawia się w drugim człowieku, w jego łzach, cierpieniu, radości, jest też we mnie. Potrafię czuć to, co drugi człowiek, bo znajduję w sobie tę cząstkę jego. I tak naprawdę nie trzeba już nic robić. To, czego on potrzebuje, to chwili spojrzenia w oczy, kogoś kto poczuje to samo, co on czuje w tej chwili, być może przytulenia.

Mój syn ostatnio wrócił bardzo smutny z podwórka. Został wypędzony z miejsca, w którym się bawili. Coś się wydarzyło pomiędzy kolegami. Widziałam, że próbował zachowywać się normalnie, uśmiechać się, chociaż trochę niezręcznie mu to wychodziło. Nie chciał powiedzieć, co się stało i to właściwie nie było ważne. Ważne było to, że czuł smutek i żal, że chciało mu się płakać. Nie potrzebował matki, która będzie mu dawać rady jak się zachowywać, ani skarcenia za prawdopodobne „złe” zachowanie. Ukucnęłam przy nim i przytuliłam go, zauważyłam jego smutek i powiedziałam o tym. Tak trwaliśmy przez chwilę w ciszy, czułam bicie jego serca i roztrzęsienie. Czułam jego ból. Nie zrobiliśmy sobie dobrze czekoladkami, ani rozmową na temat jacy koledzy są głupi. To było najwięcej, co mogłam mu dać na ten czas. Byłam z nim, a on ze mną, w tym czego doświadczał, powstało miejsce na poczucie tego w pełni.

Kiedy jestem owładnięta emocjami i nie wiem jeszcze, co się ze mną dzieje, jakie są moje potrzeby i oczekiwania, chcę aby ktoś mnie zauważył i wysłuchał z empatią, zaakceptował cokolwiek się we mnie pojawia. Kiedy czuję się bezpiecznie, wzbudza się we mnie ufność i powstaje przestrzeń, w której jeszcze więcej może się wydarzyć. Pierwsze emocje opadają, pojawiają się uczucia pod nimi ukryte. Czuję, że mogę sobie pozwolić na słabość, że nie zostanę oceniona, ujawnia się najdelikatniejsza część mnie. Uzyskanie z nią kontaktu, to uzyskanie też kontaktu z drugą osobą, to bycie razem w ciszy, w tym co niewypowiedziane, to czas głębokiej transformacji nas obojga.

Współodczuwanie i dawanie

Kiedy nie osądzam, nie daję rad, nie pocieszam, tylko jestem z drugim człowiekiem w tym samym doświadczeniu, obok niego, nie z pozycji osoby chcącej coś zmienić, czy mu pomóc (w moim rozumieniu), wówczas daję mu to czego potrzebuje - współodczuwanie. Kiedy porzucam strach przed drugim człowiekiem, kiedy nie boję się być w kontakcie ze wszystkim co czuję, otwieram serce z objęć lęku, miłość płynie, daję to co najcenniejsze. Daję swoje zaufanie i część siebie, pozwalam sobie na bycie równym, takim samym, na dzielenie się jedną chwilą, jednym uczuciem, jednym życiem. Okazuję szacunek dla tego, kim jest, jaki jest i tego, co przeżywa. Nie próbuję powiedzieć, że to niewłaściwe, albo, że ma tak nie czuć.

Zdarza się, że to, co przeżywa druga osoba jest mi bliskie, dotyka mnie, jest też moim problemem, mniej lub bardziej uświadomionym. Jeżeli zajmę się tym aspektem mnie, przekroczę swoje granice, popracuję nad nim, zintegruję go, to dzieje się coś w przestrzeni między nami. Osoba ta otrzymuje wsparcie, ma więcej siły żeby również sobie z tym poradzić, albo po prostu problem przestaje istnieć. Może dlatego mówi się, że miłość ma moc transformowania i że zmieniając siebie zmieniam świat.

Mam wrażenie, że w większości rozmów jest tyle słów, tak mało słuchania, tyle wywalania, a tak mało przyjmowania. Mówię i im więcej mówię, tym dalej jestem od tego, co chcę powiedzieć i od drugiej osoby. Kiedy przestaję mówić i spojrzę na druga osobę, kiedy pozwolę jej poczuć to, co czuję, to wchodzę na inny poziom komunikacji, na którym znacznie więcej się dzieje i otrzymuję dokładnie to czego potrzebuję - kontakt, wysłuchanie, zrozumienie i współodczuwanie. Tak trudno jest słuchać, kiedy myślę tylko o tym jak udowodnić swoje zdanie, jak obronić własny wizerunek i wyjść na swoje.

Kiedy czuję to, co czuję, a ktoś mi mówi, że mam tak nie czuć, albo kiedy ktoś próbuje mnie zmienić, tym bardziej się odsuwam i mówię „nie”. Chcę żeby ktoś mnie pokochał z tym wszystkim, z tymi niedorzecznościami, głupimi zachowaniami (w moim mniemaniu), także z zamknięciem. Jeżeli ktoś próbuje mnie „otworzyć”, jeszcze bardziej się zamykam. Odbieram go jako kogoś w opozycji do mnie, kto chce czegoś od mnie, kto chce coś we mnie naruszyć, coś mi zrobić, kto wkracza w moją przestrzeń. Jest to swego rodzaju nadużycie na mojej osobie. To, czego potrzebuję, to bezwarunkowej akceptacji tego, co się ze mną dzieje w tej chwili, jaka jestem i co czuję.

Cudownie jest być otwartym i dawać, ale są też momenty, kiedy czuję, że nie chcę być otwarta, że chcę być sama ze sobą, w swoim zamknięciu. Miałam takie poczucie, że cały czas powinnam być dla innych. Kiedy zaprzeczam swojej potrzebie wycofania ze świata, zaprzeczam sobie, rezygnuję ze swoich potrzeb i wówczas nie można tego nazwać miłością. Nie jest to na pewno miłość do mnie samej, więc czy może też istnieć w stosunku do innych? Uszanowanie moich potrzeb wydaje się być ważnym krokiem do nauczenia się, co to znaczy kochać. Uszanowanie swoich potrzeb i uczuć pozwala mi dostrzegać i szanować uczucia innych. Kiedy mówię „nie”, chcę aby moje „nie” zostało uszanowanie, nie chcę aby ktoś mnie przekonywał, że tak naprawdę mówię „tak”. Być może jest coś we mnie, co mówi też „tak”, ale to, czemu daję w tej chwili wyraz, czego chcę na ten moment to jest „nie”.

Gdy myślałam o dawaniu drugiej osobie, nic innego nie przychodziło mi do głowy, jak tylko zrobienie jakiejś przysługi. Oczywiście, że miło jest zrobić dla kogoś dobry obiad, czy kupić kwiatki, ale czego tak na prawdę potrzebujemy? Czy miłe gesty, pochlebne słowa, nie oddzielają często od prawdziwego kontaktu? Czy nie przegadujemy tego, co jest głęboko w nas i co chce być zauważone i „przytulone”? Kiedy wchodzę w kontakt z tym co czuję, to najpierw pojawiają się różne emocje, a pod nimi, jest zawsze ta jedna potrzeba, potrzeba miłości. I kiedy słucham innych osób nie głową, lecz sercem, to pod tym, co mówią, czy krzyczą, jest wołanie o miłość.

Większość rozmów z moją babcią polega na próbach przekonania mnie, jak mam żywić dzieci, jak się ubierać i czym zajmować. Kiedy słucham jej słów irytuję się, lecz kiedy patrzę w jej oczy i widzę troskę o mnie i o moje dzieci, widzę miłość. Jest też strach przed byciem samą, strach przed byciem nieważną, przed tym, nad czym nie ma kontroli, czego nie pojmuje. Widzę jak bardzo chce być potrzebna i ważna dla nas, jak bardzo chce coś znaczyć, poczuć własną wartość. Pod słowami czasem pełnymi pretensji, jest wołanie „przytul mnie, jestem taka mała i sama, tak bardzo potrzebuję żeby ktoś mnie kochał, tak bardzo chcę coś znaczyć, bo nie wiem jak inaczej zdobyć wasze serce”.

Zaufanie

Dlaczego tak trudno jest mi zaufać drugiemu człowiekowi, dlaczego postrzegam świat jako pełen wrogów i niebezpieczeństw? Może to wynik trudnych doświadczeń, w których poczułam ból, zamknęłam się i teraz trudno jest mi postrzegać nowe sytuacje jako coś odrębnego od przeszłości. Miłość nie raz kojarzy mi się z cierpieniem. „Ja daję, a ktoś mnie oszukuje albo odrzuca”. Jak się otworzyć ponownie, jak zaufać? Jak kochać ludzi, którzy przecież stanowią tę „odrębną od mnie, wrogą rzeczywistość”?

Zaufanie i otwarcie się na drugą osobę jest możliwe, gdy zobaczę ją taką, jaka jest. Kiedy zajrzę pod maski i zbroje, Kiedy pod słowami raniącymi, słowami obrony, czy nic nie znaczącymi frazesami zobaczę człowieka proszącego o uwagę i trochę ciepła z serca. Być może on inaczej nie potrafi, być może czuje się zagubiony, cierpi, tak jak ja i jedyne, co potrafi to bronić swoich racji, które wydają się stanowić o tym kim jest i pozwalają poczuć się w miarę bezpiecznie.

Jeżeli zaryzykuję i otworzę się, zaufam, dam kawałek siebie, to co się dzieje? Istnieje możliwość, że druga osoba też się otworzy i wtedy wydarzy się coś pięknego, bliski kontakt, ktoś usłyszy, zobaczy mnie, a ja jego.

Jakiś czas temu w kilka osób przygotowywaliśmy się do warsztatów. Miały to być warsztaty dotyczące bliskości i komunikacji. Każdy z nas przedstawiał swoje pomysły i dyskutowaliśmy zawzięcie. W pewnym momencie jeden z uczestników, który do tej pory mało się udzielał w rozmowie, powiedział, że czuje smutek i oddalenie, że coś jest nie tak, że jest coś w nim, co nie chce robić tych warsztatów. Wszyscy zamarliśmy. Nie ze zdziwienia, że tak czuje, ale że wszyscy też tak czuliśmy i nie mieliśmy z tym kontaktu. Przygotowywaliśmy warsztaty o bliskości i głębi relacji, ślizgając się po powierzchni. Od tego momentu rozmowa potoczyła się zupełnie inaczej. Usiedliśmy w kręgu i zaczęliśmy medytować, każdy z nas wchodząc w to, co się z nim obecnie działo. Mieliśmy do wyboru, albo zrobić coś nieprawdziwego, albo rozwiązać coś, co jest między nami i być może stworzyć fundament dla dobrych warsztatów. Warsztaty o bliskości trudno zrobić bez poczucia bliskości. Trwało to jakiś czas, każdy mówił o tym jak się czuje w relacjach z innymi osobami z grupy. W pewnym momencie zaczęliśmy dotykać bolesnych tematów dotyczących naszych relacji, czegoś, co było „pod powierzchnią” od roku. Kiedy wyciągnęliśmy to na światło dzienne, powstała chwila dużego napięcia i ciszy i w tej ciszy wszystko się zadziało, coś jakby pękło, napięcie zaczęło ustępować, stwarzając miejsce dla spokoju. Zaczęliśmy wspólnie zajmować się osobą, która somatycznie doświadczyła stresu związanego z zaistniałą sytuacją. W tej pomocy było współdziałanie i chęć bycia blisko z innymi, nasze ciepłe spojrzenia spotykały się, a dłonie natrafiały na drugą dłoń znajdując odwzajemniony uścisk.

Dawanie, to także dzielenie się tym co czuję, co jest dla mnie trudne. Jeżeli unikam mówienia o tym, co może być bolesne, ponieważ wydaje mi się, że druga osoba mnie nie zrozumie, nie okazuję jej szacunku, a relacji nie daję szansy wzrostu. To, czego nie komunikuję, czego nie chce dotykać, prędzej czy później eksploduje i może być wówczas bardzo raniące dla wszystkich a nawet spowodować całkowity rozpad relacji. Wyciągnięcie na powierzchnię, mówienie o tym, co się ze mną dzieje, o czym myślę, albo o czym staram się nie myśleć, stwarza szansę dla wszystkich osób do zajęcia się tym co wymaga uwagi, tym co chce zaistnieć w jakiś sposób w naszym życiu i nawiązania prawdziwego kontaktu ze sobą. Jeżeli mówię z głębi serca, nie po to, żeby komuś zrobić przykrość, czy oskarżyć o coś, tylko po to żeby zakomunikować to, jak się czuję, jeżeli mówię nie o tym, „jaki ty jesteś”, ale jak „ja” się czuję, druga osoba nie czuje się atakowana. Mówienie komunikatami „ja” powoduje, że druga osoba słucha mnie, ponieważ nie musi się bronić, być może otwiera się na to, co mówię, współodczuwa. Czuję wielką wdzięczność, kiedy ktoś otwiera się przede mną, ufa mi. Czuję, że jestem ważna dla tej osoby, mam również ochotę dzielić się tym, co jest we mnie głęboko ukryte. Jej zaufanie i otwarcie otwiera mnie. Komunikujemy się na poziomie serca, dotykamy tego, co dla nas ważne, otwieramy bramy naszych wewnętrznych ogrodów dla drugiej osoby, aby mogła je poznawać i być blisko mnie. Są miejsca w nas, w których zawsze pozostanę sama, ale są też takie, które chcę dzielić z kimś i będę czuła się osamotniona nawet mieszkając z kimś pod jednym dachem, jeżeli będę unikać konfrontacji z tym, co mnie zamyka.

Czasem jest we mnie lęk przed tym, co się stanie, gdy zaufam, otworzę serce, a ktoś odrzuci mnie. Ale czy miłość może przekształcić się w coś raniącego? Co jest tym, co rani? Dlaczego cierpię, kiedy ktoś nie przyjmuje mojej miłości? Może tak się zdarzyć, że ktoś się odsunie, ale dlaczego we mnie pojawia się tyle złości i goryczy?

Być może uaktywnia się we mnie uczucie odrzucenia z dzieciństwa, staję się ponownie małą dziewczynką, czy chłopcem, który potrzebuje mamy i nie dostaje jej uwagi i akceptacji.

Ja i mój mąż zaprzyjaźniliśmy się z cudowną kobietą. Mój mąż do niej dzwonił, ja nie. Nie wykazywałam takiego zainteresowania podtrzymaniem tej relacji, jak on. Zaczęłam zauważać wieź pomiędzy nimi, w której nie było mnie. Czułam się nieważna, nie wystarczająco atrakcyjna, nie chciana. Kiedy mój mąż zbliżał się do niej, ja się odsuwałam, zamiast sama też się zbliżyć. Wydawało mi się, że ona nie chce mojej przyjaźni, że nie jestem dla niej ważna. Ona dla mnie była, ale jej tego nie okazywałam. Być może ona też czekała na moją uwagę, ale mi nie mówiła, że jej potrzebuje. W końcu wszyscy poodalaliśmy się od siebie. Każdy chciał miłości i bliskości, ale wrażenie „ja jestem niechciana” zawładnęło relacją.

Byłam dzieckiem, które już w łonie matki doświadczyło odrzucenia, w chwili poczęcie byłam niechciana i przez większość życia dawano mi do zrozumienia, że jestem ciężarem. Mój ojciec nie kontaktuje się ze mną, nie jestem dla niego ważna. Nawet nie wiedziałam, że brakuje mi ojca, ponieważ nie doświadczyłam jak to jest mieć ojca. Wszystkie kontakty z mężczyznami kończyły się odrzuceniem z mojej strony, ponieważ nie wiedziałam jak to jest, kiedy jest się chcianym, nie wiedziałam co z tym zrobić. Również wzorzec relacji moich rodziców nie był wzorcem trwałego związku miłości, ponieważ rozpadł się szybko, a kolejny mężczyzna mojej mamy był tylko kimś, przy czyim boku czuła się bezpiecznie. Jak tu stworzyć rodzinę, kiedy nie wie się co to znaczy związek kochających się osób. Pojawia się we mnie żal, smutek, czasem złość. Widzę siebie jako ofiarę i płaczę. I w momentach, kiedy pozwalam sobie na te uczucia dzieje się coś zadziwiającego. Widzę siebie jak płaczę i to wszystko co przeżyłam. Słyszę zdania mojej mamy na mój temat i przypominam sobie te trudne chwile, w których ten właśnie głos mnie ograniczał. Sięgam pamięcią do nieudanych związków, widzę rany jakie nawzajem z mężem sobie zrobiliśmy. Czuje smutek z powodu zabitych miłości z powodu mojego poczucia odrzucenia i bycia bez żadnej wartości dla kogokolwiek. I... widzę też siebie, która przechodzi przez to wszystko i wzrasta, widzę kogoś kto pokonuje trudności i staje się silny. Jest wrażliwy i pomimo tego pozwala sobie na ponowne otwarcie. Jestem kimś, kogo zaczęłam kochać nie dlatego, że coś robił, ale dla tego, że po prostu jest. Przytulam bolące miejsca, które uznawałam za swoje wady, w ich miejscach pojawiają się kwiaty zrozumienia, współodczuwania i siły. Poczucie odrzucenia i braku prawa do istnienia na tym świecie, prawa do bycia kochanym stawało się moim przekleństwem, teraz jest błogosławieństwem.

Kiedy to zauważę to co się we mnie dzieje kiedy druga osoba mówi coś, co interpretuję jako odrzucenie, mogę poczuć ból, bardzo silny żal. Zwykle reaguję wybucham złości, ponieważ nie chcę czuć bólu, wydaje mi się, że będzie mnie bolało jeszcze bardziej, ze się rozpadnę, chcę zaprzestać zranieniu. Lecz jeśli poczekam chwilkę, pozwolę sobie na poczucie tego bólu do końca, to widzę, że nic gorszego się nie wydarza. Doświadczam przykrych uczuć i to wszystko. Często zauważam, że to uczucie jest we mnie od dawna. I nie muszę nic z tym robić, wystarczy, że stworzę na nie miejsce, zauważę to co się dzieje. To jestem ja, z tym bólem, z cierpieniem, ze złością, z potrzebami. Może się zdarzyć, że zobaczę, że to również nie jestem ja, że staję z boku, w pozycji świadka, który przygląda się różnym aspektom „ja” i wchodzi w różne role. Czasem kłócąc się mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Mogę równie dobrze przerwać na chwilę i zupełnie spokojnie porozmawiać z kimś przez telefon. Potem powrócić do kłótni i być równie rozwścieczona. To wchodzenie w role jest mi potrzebne do nawiązania kontaktu. Tak naprawdę mówię „zauważ mnie”, chcę coś powiedzieć, wyrazić siebie. Tak długo nie widzę, nie mówię, rezygnuję, że potem to, z czego zrezygnowałam domaga się uwagi. Boję się unicestwienia, bycia niezauważonym, nic nieznaczącym. Chcę utrzymać „ja” za wszelką cenę, nawet za cenę wrogości wszystkich osób dookoła. Co jest tym, czego tak bardzo boje się stracić. Czy nie jest jedną z chwilowych tożsamości, ról które gram? Postrzegam siebie w jakiś sposób i chce być tak postrzegana, nagle wydaje mi się, że inni widzą mnie inaczej, że moja rola jest zagrożona i panikuję. W medytacjach, w których zadaję sobie pytanie „kim jestem” nie ma jednego „ja”, jest coś czego nie można w żaden sposób określić, coś co odgrywa różne role w różnych sytuacjach, ale nie jest żadną stałą wartością. Dlatego mówi się o pustce. Nie jestem ani taka, ani taka. Również to co postrzegam w drugiej osobie jest moja wizją jej, moją interpretacją jej zachowania, czymś co widzę poprzez pryzmat moich doświadczeń i matryc. Jeśli uważam się za osobę wielce uduchowioną, a ktoś mi powie, że jestem płytką materialistką, to mogę bardzo się zdenerwować. Będę tłumaczyć, że tak nie jest, a jeśli nie zostanie przyznana mi racja, mogę świadomie lub nie, zdołować rozmówcę wytykając mu jego wady i pomyłki, pokazując własną wyższość, lub odsunę się od niego uznając go za niegodnego uwagi, ponieważ nie niedocenił mojej wielkiej duchowości. To trzymanie na siłę wykreowanej tożsamości odsuwa mnie od życia, powoduje, że jestem sama ze swoją wizją i nic twórczego nie może się tu wydarzyć. To co potrząsa tą wizją i powoduję że ją tracę, jest tym co powoduje, że odnajduję siebie. Siebie taką, której nie trzeba bronić, ponieważ nie ma nic co mogę stracić. Jest tylko jakaś wewnętrzna, bliżej nie sprecyzowana prawda, która po prostu jest i nie jest możliwe żeby ją unicestwić. To co boję się stracić jest tym co ją przykrywa i nie pozwala mi jej dostrzec. Kiedy mam z nią kontakt mogę wybierać jaka chcę być na ten moment, jaki aspekt siebie wyrażać, ale ponieważ nie utożsamiam się z nim, mogę dyskutować zawzięcie, wydając się śmiertelnie poważna, a śmiejąc się w duchu i bawić się zmienianiem stanowisk jakie zajmuję.

Czy warto?

Pozwalając sobie na otwartość i prawdziwość w relacjach, dając i przyjmując bez lęku, odkrywam coraz to nowe aspekty siebie, doświadczam pełni swojego człowieczeństwa, zbliżam się do innych osób, zaczynam je rozumieć i uczę się kochać. Życie staje się bogatsze, rozwijam się i tworzę, odnajduję w sobie nieznane dotychczas talenty i możliwości.

Zauważyłam, że kiedy wyciągam rękę do kogoś, kiedy zadzwonię do kogoś i usłyszę naprawdę to, co mówi, znajdę czas na spotkanie z kimś, ktoś inny interesuje się też mną, dostaję zwrot okazanego uczucia. Mam wrażenie, że mój stan umysłu i atmosfera dawania, jaką stwarzam wokół siebie, przyciąga postawę dawania innych osób w stosunku do mnie. Wygląda to tak jakbym rzeczywiście dając innym dawała sobie, jakby nie było granicy między „ja”, a „ty”.

Takie samo wrażenie odnoszę w przypadku innych doświadczeń. Jeżeli spotykam się z odrzuceniem, jest część we mnie, która odrzuca, nie koniecznie tę konkretną osobę, być może kogoś innego. Jeżeli nie przyjmuję do serca swojej matki, trudno mi będzie przyjąć również moje dzieci i one też będą się ode mnie odsuwały. Jeżeli nie wykazuję inicjatywy żeby komuś dać swoją szczerą uwagę, nie będę otrzymywać jej od innych. Chcę żeby ktoś mnie kochał, ale czy ja kocham? I nie chodzi tu o jedną konkretną osobę, którą np.: „ja kocham, a ona mnie nie”, tylko o stan umysłu, stan dawania, odczucie otwartości w sercu.

Wszystkie religie świata mówią o jedności i miłości do siebie nawzajem. Ale jak kochać, kiedy czuję się tak pooddzielana nie tylko od innych, ale również od części siebie?

Jeśli siedzę zamknięta w bezpiecznej skorupie uwarunkowań, to może mniej boli. Wyjście na zewnątrz zawsze wiąże się z ryzykiem, ale ile tracę z życia, ile możliwości mnie omija, kiedy decyduję się na zamknięcie i oddzielenie? Rozwój możliwy jest tylko w działaniu, w życiu, w interakcjach. Widziałam kanarki, które urodziły się w klatce. One boją się z niej wyjść, otaczająca przestrzeń jest dla nich przerażająca, więc skaczą z gałązki na gałązkę za kratkami i stanowią część umeblowania. One się nie buntują, bo nawet nie wiedzą co tracą, nie próbują uciec, bo nigdy nie doświadczyły jak to jest latać.

Coś we mnie pragnie kontaktu, bliskości, połączenia, uzupełnienia. Filozofia kabały i taoizm wyjaśniają interakcje pomiędzy archetypami. Do życia potrzebna jest biegunowość, różne przeciwstawne aspekty, które oddziałują na siebie wzajemnie i się uzupełniają. W materii również wszystko istnieje w relacji.

Często jest tak, że wchodzę w relacje z osobami, których cechy i zachowania są różne od moich. Ta odmienność mnie przyciąga, ale też może być trudna po pewnym czasie, kiedy okaże się, że do harmonijnego związku potrzebne nam jest zintegrowanie w nas samych tego, co wydawało się inne, różne, z czym się nie identyfikowaliśmy. To, co zaczyna mi przeszkadzać, drażnić mnie w partnerze, może być jakimś aspektem mnie, który „doprasza” się uwagi z mojej strony i zaistnienia we mnie. Poznając to, co było „inne” zaczynam postrzegać drugiego człowieka, nie jako kogoś dziwnego, kto ma się zmienić, ale jako kogoś, czyja obecność pomaga mi wzrastać. Jego inność przestaje być tak nie rozumiana, a wręcz może okazać się, że jest tym, czego brakowało mnie samej i może mi się spodobać kiedy spojrzę z innej perspektywy. Mogę wręcz poczuć, że mam w sobie wszystkie aspekty wszechświata i mogę utożsamiać się z każdym z nich.

Jestem jakby wszystkimi, a wszyscy mną, nie ma różnicy. W drzewie życia Kabały, źródło, nasienie daje początek różnym aspektom, ale cały czas jest jednym. Być może stąd ta potrzeba bliskości i połączenia, być może czuję tę jedność tylko nie wiem, jak jej doświadczyć i trochę się gubię. Jest tak piosenka: „gdyby Bóg był jednym z nas, jaką by miał twarz”. Kiedy chcę ją zobaczyć, znajduję - jest w tym drugim człowieku obok mnie i w tamtym i jeszcze w tamtym. I nagle okazuje się, że rzeczywiście na mnie patrzy, oczami tych wszystkich osób, a ja jestem jedną z nich.

Ewa Holt 8.IV.2005

http://integra.xtr.pl/teksty/All_the_lonely_people.htm

Następna dyskusja:

Rak jak wyrok.




Wyślij zaproszenie do