konto usunięte

Temat: Krew

Marcin Jurzysta

Krążenie


Jestem odbiciem
w ekranie telewizora
refleksem światła w samochodowym lusterku
w szybach i kałużach
załamujących mnie pryzmatach i sytuacjach
codziennych zwierciadłach i lustrach
powielających sylwetkę i mimikę twarzy

Krew krąży w żyłach
ja krążę ulicami
krew wylewa się z żył
ja wylewam się z ulic
na chodniki trawniki przystanki autobusowe
krzepnę w sklepach barach urzędach
aż zastygnę nocą
w brudny strup na łóżku
który zdrapie nad ranem dźwięk budzika
bym krążył dalej pochłaniając tlen
i wydalając dwutlenek węgla

Serce pompuje krew
mnie pompują mieszkania
uwikłane w transfuzję
zatamuj mnie proszę
Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Krew

Max Jacob*

Szklanka krwi


Idee wokół Brocken i serca wokół Kalwarii.
Pierwsze o barwie czasów, drugie – koloru krwi.
Wypiłem pół szklanki waszej krwi,
resztę wylałem do morza.
Narodził się w niej wielki Korab.

Akrobata w zielonym trykocie
siedział na rufowym maszcie, jak na płocie.
Wszyscy zmarli jęczeli głucho pod postacią fal,
potępieni prężyli swe grzbiety czarnymi skałami,
skargi jeszcze żywych wiły się algami,
straszliwie wesołymi, przeraźliwie smutnymi.
W ładowni, jak w 93 roku – więzienia;
zdegradowani, uczone psy, tak wiele umęczenia,
żałośnie szczwane kobiety, dziewki bałamutne.
Na zewnątrz – fatalny poszum fal
- a ludzkość na okręcie rżnęła w karty; -
na rufie pewien minister stanu uparty
czytał swe przeznaczenie, wpatrzony w dal...
I na cóż wszelka krew przelana na Kalwarii?
Dla tego okrętu, co unosi na falach umarłych?
Trzeba cierpieć, bo trzeba żyć i trzeba widzieć.
Plamy czerwonej krwi oblały już skały.
Wszystko drżało, struny mojej liry drżały,
okręt unosił ludzkość coraz dalej i dalej.
Znałem kiedyś sklepik, gdzie krew Pana była w ciągłej sprzedaży
lecz sukcesor szalony
zastąpił ją zaledwie sztandarem czerwonym.
Niebo jest dziś czerwone od krwi Chrystusowej;
a mnie, przerażonego, obok marmurowej wazy
w Ogrodzie Luksemburskim pełnym kwiatów
jakiś odyniec napadł wśród drzew i rabatek,
szarżując z furią szablami złotymi.
Jutro przyjdzie zima, zblakną kapucyni
A ja będę śnił, Panie, że cię zamordowali.
Wiatr z Północy zabliźnił rany.

z tomu „Le Laboratoire central”, 1921

tłum. Marian Miszalski

*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie W języku Baudelaire'a
Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 02.02.12 o godzinie 07:45
Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Krew

James Dickey

Krew


W noc zimną
Czyjąś. Ktoś tu oddycha?
Co powiedziałem?
Zrobiłem?

Litości
LITOŚCI!

Nic tu nie
Ma. Ja To zrobiłem? Coś
zrobiłem. O litościwy,
Litościwy Boże, co? I

Czy wciąż jestem pijany?
Nie dość. O

Czy jakieś światło świeci? O,
Jakiego pokoju dotykam?
Ojcze

Niebieski, nie mogę unieść
Głowy, może jedynie dłoń -

Nikt nie oddycha czym to
zrobiłem? Światło

Wali w dół, nic tylko krew
Krew na wszystkim

Ja i krew. Jej włosy zlepione krwią.
Boże mój, co tu się wreszcie
Rozwiązało? Kim jest

Ta dziewczyna? Jakimś
Innym miastem, czymś z dala
od domu: nóż

Brzytwa, paznokcie, O rozpruto ją
Gdzieś choć

Wzdycha i obraca się w rzeźniczych płótnach
Do mnie we krwi swych dzieci.
Gdzie, który miesiąc?

W zimnie we krwi
Życia obraca się
do mnie i moja broń
nigdy się z tej krwi nie uleczy.
Kim jest

Ta kobieta? Nieważne, jest bezpieczna.
Już jest bezpieczna ze mną.

tłum. Grzegorz Musiał

wersja oryginalna pt. „Blood” w temacie Poezja anglojęzyczna
Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 02.02.11 o godzinie 21:28
Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Krew

Pierre Reverdy*

Horyzont


Mój palec krwawi
Piszę do ciebie
Nim
Skończyło się panowanie starych królów
Sen to kiełbasa
Ciężko
Zwisa z sufitu
Popiół twojego cygara
Zawiera całe światło
Na zakręcie drogi
Drzewa krwawią
Morderca słońce
Kaleczy sosny
I wszystkich przechodzących po mokrej łące
Wieczór w którym zasnął pierwszy puszczyk
Byłem pijany
Moje ręce zwisały luźno
A niebo mnie podtrzymywało
Niebo w którym co rano przemywam oczy
Moja czerwona ręka to słowo
Krótki sygnał w którym drga płacz
Krew wylana na bibułę
Atrament nie kosztuje nic
Chodzę po plamach-kałużach
Pomiędzy czarnymi strumykami które dalej płyną
Na koniec świata gdzie jestem oczekiwany
Oto źródło albo krople krwi płynące
z mego serca które słyszę
W błękicie nieba trąbka wzywa na zbiórkę

tłum. Kazimierz Brakoniecki

wiersz jest też w temacie Los i przeznaczenie

*notka o autorze, inne jego wiersze w oryginale i linki
do polskich przekładów w temacie W języku Baudelaire'a

konto usunięte

Temat: Krew

Tomaž Šalamun*

Kwiat i krew


Jestem owocem, któremu pęka skóra,
kontenerem, chwyconym przez dźwig.
Mewy są krwiożercze i głodne,
ich wyskubane pióra zniżają się, kiedy
idę w górę. Trzaski, jedwabne trzaski
w zamarzniętej paszczy statku, między
pordzewiałymi grodziami tankowca.
Co tu robię, kiedy pęka mi szew?
Czym mam sobie nasmarować posiniaczone ramiona?
Hej, mały palaczu, sprasowałem ci głowę
pod stropem, bo nabrałem powietrza. Twoje
kończyny, zmiażdżone na szarym metalu, już
się nie zmyją. Komara łapie się na olej.
Na kij przybija się pudełko Ilirii,
i kiedy przykrywkę docisnąć do stropu,
gdzie ma się podziać, jak nie do środka? Jesteś jak
stara, na wpół zszarzała muszą kupa na żarówce.
Czy mamy miotać oszczepy? Nie mam przyrządu.
I ogromna walizka z liną i bloczkiem, która się
zbliża, nie ma niczego. Jestem przemieszczany.
Maszyny przekładają mnie do drugiego doku.
I stamtąd dalej pociągiem przez
ciemne tunele i wilgotne parowy,
albo w słońcu, słońcu między kłosami zboża,
na godzinę zanim zgaśnie sklepienie i zapalą się
światła samochodów i domów. Jak mam o
tobie pamiętać, mały palaczu, przecież jestem
już prawie rozładowany. Jeszcze belka,
dwie, jeszcze przejść na piechotę i potem
ta bliskość do serca, którą pokazujesz
ręką. Piędź. Piędź. Podkreślasz, uderzasz w
drzewo jak w fortepian i mierzysz ton.
Odbiera słuchowi słodycz Pitagoras.

przełożyli: Miłosz Biedrzycki i Katarina Śalamun-Biedrzycka

*notka o autorze i linki do innych jego wierszy
w temacie Być poetą...
Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Krew

Diane Wakoski
       
      
Małe plamy krwi odkryte po uprawianiu miłości


Rewelacja wszyscy mogą przyjść
strażacy i starsze kobiety piekące tosty.
Umizgiwałaś się do bogini lasu ze skręconymi jaskrawymi
lokami wokół jej stóp, których zostawiła ślady.
Chciałaś pozostać ze sobą jak ten
obraz małej zakrzywionej
krwi na prześcieradle. Ale zamiast
siedzieć w parku obok bezdomnej sybilii uzależnionej
od czytania gazet, czujesz pustkę,
jakby krew sączyła się z twojego ciała. Ale
dokąd ona zmierzała?
Mogła cię tylko widzieć ukrytą;
niczym jakąś książkę w obcym języku
którą czytelnik zwróciłby
gdyby nie wiedział, o czym mówi jej tekst. Ona może tylko
pozostać na półce,
nieprzetłumaczona.
Być może tylko nasze sekrety
wyjaśniają nasze życie i ujawniają inne tajemnice
które są wszystkimi możliwymi i zagubionymi znaczeniami.
Być może ta plama jest wszystkim
co pozostało
z pożaru lasu, który ponownie podpalił Ponderosę
od długiej płonącej-szyszki,
rożkowaty księżyc
zostawiła za świecącym
niewidzialnym,
na każdą twoją noc?

z tomu „Argonaut Rose”, 1998

tłum. Ryszard Mierzejewski

wersja oryginalna pt. „Small Blood Stain Found after
Making Love” w temacie Poezja anglojęzyczna
Ten post został edytowany przez Autora dnia 06.08.13 o godzinie 12:01
Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Krew

Håkan Sandell
       
      
Pierwszy raz...


Pierwszy raz zapamiętałem
krew wypłukującą się nad głową
wzdrygnąłem się od ciepła,
była piękna i tak nęcąca.
Zimno jest śmiercią, ale krew
tak ufnie uchodzi z rany.
Ciepła dłoń matki ją czuje.
Czaszka wyszła z włosów
kiedy głaskałem ją do tyłu.
Moja czaszka, którą stworzyłem,
była odebrana z ręki!
Ciemię człowieka
było tym, co się czuło,
żadne ostre i kanciaste zwierzę,
ale też nie twardy jak kamień marmurowy bożek.
Tylko to małe pudełko na kości,
aby opiekować się nim na przyszłość.
Kości czaszki dziecka, starca,
obie wybiegające z mitycznego czasu.
Krew sączyła się pełnymi kroplami
ciepła jak letni deszcz.
Czaszka leżała tam ciężka we włosach,
niczym rzucony kawałek żelaza,
dookoła którego wszystko wirowało.
Kawałek skorupy, chyba ukryty w trawie,
pozostawił cząstkę kogoś.
Skóra skurczona, jak w wodzie,
krew płynęła ciepłem z życia,
chociaż zauważyłem, że miałem dreszcze.
Przez cały czas byłem spokojny, opanowany,
póki nie zobaczyłem na ręce: czerwieni!

z tomu „Midnattsfresken”, 1999

tłum. ze szwedzkiego Ryszard Mierzejewski

wersja oryginalna pt. „Första gången...”
w temacie Poezja skandynawska

Wiersz jest też w temacie
Archetypy i symbole w poezji
Ryszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 07.08.12 o godzinie 09:44
Ryszard Mierzejewski

Ryszard Mierzejewski poeta, tłumacz,
krytyk literacki i
wydawca; wolny ptak

Temat: Krew

Paula Meehan*
         
         
Pierwsza krew


Na migocącej ścianie cień stojaka na ubrania,
żar od ognia, swąd palącej się bawełny.

Dym, płomień, panika. Ktoś, czyli matka,
wrzuca prześcieradło do ognia.

Pierwszy raz widziałam krew, gdy rozdęła sobie dłoń o osłonę kominka.

Od tego czasu już zawsze
koń, a na nim jeździec, diabeł z krogulczym nosem,
na ramce, na suficie, w szafie,

jedzie tu po nas wszystkich, weźmie nas ogniem i krwią.

z tomu „Painting Rain”, 2009

tłum. Jerzy Jarniewicz

*notka o autorce, inne jej wiersze w oryginale i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja anglojęzyczna

konto usunięte

Temat: Krew

Federico García Lorca*

Rozlana krew


Nie chcę patrzeć na tę krew.

Powiedz to księżycowi,
niech przyjdzie, bo nie chcę patrzeć
na jego krew rozlaną na piasku.

Nie chcę patrzeć na tę krew.

Księżyc otwarty na oścież.
Koń nieruchomych chmur
i szara arena snu
i wierzby wokół bariery.

Nie chcę patrzeć na tę krew.

Bo pali się moja pamięć.
Ostrzeżcie wszystkie jaśminy,
powiedzcie to małej bieli.

Nie chcę patrzeć na tę krew.

Krowa starego świata
lizała smutnym językiem
czerwone nozdrza krwi,
co się rozlały na piasku
i byki z Guisando,
niemal śmierć, a niemal kamień,
ryczały jak dwa stulecia,
co mają już dość tej ziemi.
Nie i nie.
Nie chcę patrzeć na tę krew.

Wchodzi po stopniach Ignacio,
całą śmierć niesie na plecach.
Szukał godziny świtania,
ale świtania nie było.
Szukał swojego profilu
i we śnie znaleźć nie mógł.
Szukał swojego ciała
i spotkał krew otwartą.
Nie będę na nią patrzył.
Nie chcę słuchać, jak ciecze,
a ciecze coraz wolniej,
ten strumień, co oświetla
spragniony tłum na widowni,
ten strumień, co się wylewa
na ławki, skórę i welwet.
Kto woła, żebym się przyjrzał?
Ja nie chcę na nią patrzeć.

Nawet nie zamknął oczu,
gdy rogi były już blisko
i tylko uniosły głowy
przerażające matki.
I tylko między stadami
wiatr niósł sekretne głosy,
pasterze bladej mgły
wzywali byki niebiańskie.

Nie było księcia w Sewilli,
który mógłby się z nim równać,
ni szpady jak jego szpada,
ni serca jak jego serce.
Jak cała rzeka lwów
jego cudowna siła,
jak marmurowy tors
jego przykładna roztropność.
Ozłocił jego głowę
andaluzyjski Rzym.
Jego uśmiech jak tuberoza
inteligencji i wdzięku.
A jaki świetny toreador na arenie!
A w górach jaki świetny góral!
A jaki łagodny pomiędzy kłosami!
A jaki twardy, gdy w ostrogach!
A jaki delikatny, gdy po rosie!
Jaki olśniewający na jarmarku!
Jaki straszny, gdy trafiają
ostatnie banderille ciemności!

Ale teraz śpi już na zawsze.
Ale teraz już pracują sprawne
palce trawy i palce mchów o
twierając kwiat jego czaszki.
Już nadchodzi i już śpiewa jego krew:
śpiewa na pastwiskach i mokradłach,
ślizga się po zdrętwiałych z zimna rogach,
chwieje się, konając, we mgle
i potyka się o tysiące racic,
krew jak długi, czarny, smutny język,
aż utworzy kałużę agonii
tam, gdzie świeci gwiezdny Gwadalkiwir.
O biała ściano Hiszpanii!
O czarne zwierzę bólu!
Ignacio, krwi stwardniała!
O słowiku w jego żyłach!
Nie i nie.
Nie chcę patrzeć na tę krew.
Bo nie ma takiego kielicha, co by ją pomieścił,
bo nie ma takich jaskółek, co by ją wypiły,
i światło nie ma szronu, co by ją oziębił,
nie ma pieśni ni potopu białych lilii,
nie ma szkła, co by okryło ją srebrem.
Nie i nie.
Nie chcę na nią patrzeć.

Część II poematu „Lament na śmierć Ignacio Sánchez Mejíasa”, 1035.
Inne części w tematach: Treny, epitafia i inne wiersze o tematyce
żałobnej
, Ciało mojego ciała
i Trochę o duszy

przełożył z hiszpańskiego Jarosław Marek Rymkiewicz

*notka o poecie, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki do
polskich przekładów w temacie Poezja iberyjska i iberoamerykańska
Marta K. edytował(a) ten post dnia 03.09.12 o godzinie 07:45

konto usunięte

Temat: Krew

Ivan Štrpka*

Druga elegia. Czyja krew


Każda lalka jest straszna (w tym swoim
obscenicznym udawaniu czegoś z pogranicza życia).
Znaki tutaj widzialne odpowiadają przyczynom
bez widocznej niejasności. Cień rodzi materialny obiekt. A ty zostajesz wydalony:
reflektor żyje za dnia, światło
przenika barbarzyńskie łono przepaści, krzyk zanika
od ust, skrytość od dna, szczęście kwitnie w nieszczęsnym
zawodzeniu wiatru w serafickich lamentach powolnego
końca metafizyki. Z Ivanem Laučikiem brniemy ostatkiem sił
przez wzburzone morze pod urwiskiem Duino,
a tymczasem E. K., dobrze skryty sprawca środkowo-
europejskich, ciężko eksperymentalnych opusów skomponowanych
ze śródlądowych głosek, sarkastycznie patrzy
na nas z brzegu, będąc ponadto w lekkim oparze Chianti. Wszystko
pod wodą, ciao, niepochwytne ślady niknące w morzu. Nieistnienie
pleni się dalej i latorośl
upojenia kwitnie na falach.
Ciebie, który raz po raz skaczesz wpław
za ulotnym śladem jakiegoś widmowego anielstwa
(ach, w jakimś jednym błysku, gdzieś na podchmurnej turni) otwartego
umysłu w czystej pradawnej chwili
wspólnej zawrotności (nicht wahr, Rilke?),
ciebie wywlekając na brzeg (w gęstniejącej
mgle i delikatnej sieci nakazów & ostrzeżeń),
za każdym razem wyławia straż graniczna. (
Łódź wyje i skowycze. Węzły i sieci
wspaniale błyszczą). Poruszasz się na granicy,
którą światły cień rozumu rzuca na
matowy zimny, niespokojny, rozszerzający się stop
skutków i przyczyn. Tej fali
nie przekroczysz (nie dosięgniesz, nie przepłyniesz, nie przekrzyczysz
ani się w niej zgorszysz), bo tam dalej
po powierzchni wodnej masy z łatwością idzie już tylko lalka;
ten graniczny przedmiot (bez światła i bez ciemności),
co sam nie zostawia śladów, ale
(z operowo rozwianym lekko włosem, rozjarzony) absor-
buje (zawrotnie, patetycznie) elektryzujące powietrze
Wielkiej Kurtyny (które się rozkłada i pęcznieje) w niepewnej
przestrzeni w ciasnym przesmyku między żywymi
i umarłymi. Nie zostawiaj śladów nikłym chartom
kredowobladych szczwaczy. Nie badaj pochodzenia, dottor Serafico. Nie
trać głowy, Scardanelli (1940). Naśladuj
ten zgrzytliwy taniec na powierzchni. Nie wszystko
mogą bogowie
- lalki lekko
opadną na sarno dno przepaści. Mechanizm
pracuje gładko. Przedmiot, stworzenie bez ojczyzny,
idzie sobie w powietrzu. Nie ma dnia,
nie ma śmiechu, tylko ruchem rąk je sobie pożycza. Dzieci lalek
nie piją mleka poznania, nie schodzą w głąb, surfują
brawurowo po powierzchni, po drodze obojętnie (nieomal
z pogardą) przekraczają węże, zostawiając za sobą
ich sploty i jad. Ach, te ich gładkie,
marzycielskie czoła w lustrach przelotnie błyszczą
czymś anielskim. Czy to tylko błędny cień
innej rzeczywistości? Cień kłamstwa, które nie zaprzecza
prawdzie? Czy już jesteśmy na dnie?

Co to za przepaść powraca? Kogoż to rozpoznaje
nasz strach? Starczy chuchnąć, a lekkie ślady
wystąpią na szkle. Rysa pragnienia
zniknie na tafli wód. Powietrze stawia gładki opór
w świetle i ciemności. Tu każdy krok
jest (raz na zawsze) raźny. Owoce płoną od środka. Puste
naczynia błyszczą przezroczystym potem tragarzy
pustki, w nich nic nie płonie. Oto - biorąc rzecz politycznie -
krótki raport o sytuacji wewnętrznej w Klubie
permanentnej przemiany:
hormony buzują,
para bucha, ciśnienie nie do zatrzymania. Lecz czadu jakoś
za mało - pozostaje akcja bezpośrednia.
Ale kompleksu (wojskowo-przemysłowego) nie rozwinął we mnie
nawet świetny uśmiech cybernetycznych dywizji. Ojcze,
gdzie jesteś? Co począć z lewą ręką chwytającą ptaka. Won
z klatki, terrorysto! To wzwód czy paraliż?
Naga skóra wyje. Ceny spadają. Kobiety na pierwszej
stronie nie mają nic do ukrycia. Nasienie leci
w pusty kąt ogrodu. Granie spieprzone,
frontman nie stoi. Kapela nie stroi.

Co to za przepaść powraca?

Lalki są z nami w czasie wypełnione bezczasem.
Płoną z nami na granicy, którą same potrafią (prze-
kroczyć i) zapalić pod naszymi
palcami. Chwila ich nie chwyta, światło
ich nie mami. Ach, jesteśmy tacy sobie bliscy
jak nigdy, odkąd żyjemy. „Czyja krew
właśnie cię przekreśla?” Nie odpowiesz
dziecięciu w sobie na to pytanie inaczej, jak tylko
rozwiązując złoty węzeł na płonącym sznurze (
w przegniłej Fantasmagorii). Nagle ruchem pustej
lalczynej ręki tępo naciskany dramatycznie wystrzelisz
do siebie. (Nabój jest ślepy, tylko krzyż pański z tą bronią).
A lalki idą dalej. Phoibos i Daimos,
dwa zwierciadlane księżyce
obcej planety rzucają im pod nogi
fantastyczne cienie. A one przekraczają
nasz sen i jawę, których nie potrafią
od siebie odróżnić. Fantasmagoryczna nić
ciągnie je dalej na dno.
Niebo i piekło to tylko kwestia wyboru
jak w świecie swedenborgiańskich bytów.
Orzeł czy reszka? Tutaj, w ich krokach, dwie strony
tej monety spływają w jedno. Pragnienie
ironicznie spija to schodzenie ku Przedpiekielnej Bramie Rzeczy,
nie są też głodne (ani głodu godne).
Na ich twarze wciąż przedzierają się usta
z błyskami przezroczystej śliny
w rozsuniętych kącikach. Z pęcherzykiem
światła, który zaraz może pęknąć. Kto
tu kogo straszy? Właściwie kto tu
komu rozwiązuje ciemne pęta?
Co to za przepaść powraca?

Zaraz na początku dzikiego tumultu (złotych) lat sześćdziesiątych
(tego szalonego stulecia) lyes Klein (zwany le Monochrome)
zainscenizował przed obiektywem swojego aparatu „Skok w pustkę”,
gdzieś na cichej Rue Gentil-Bernard w Fontanay-aux-Roses
pod Paryżem, z taką samą lekkością, z jaką (jadąc szaleńczo szosą)
odciskał na płótnie (wszystkie ślady szybkości & warunków pogodowych
oraz) delikatne niebieskie kształty kobiecych ciał.
„Czy jesteś moim aniołem?” - pytam nierozważnie
(z rosnącym napięciem i zwątpieniem) każdego, kogo s
potkam - ale w pół słowa mruga na mnie
tylko niemo tyrające show. Albo shoa? Co to za obraz?

Czy żyjąc, wciąż jesteśmy zanurzeni w czyjejś krwi?
Może po prostu z dawien dawna każdy z nas
płodzi (swoją własną fantazmatyczno-identyczną,
nierozpoznawalną, podobną i niepodobną) płonącą
lalkę
i gra z nią w jakąś długą niezrozumiałą nie-
pewną grę, ledwo kojarząc jakieś marne urywki
jej reguł (i roznosząc je po wszystkich możliwych
planszach i boiskach). Prowadzimy to swoje stworzenie
po omacku i podświadomie modelujemy je z zewnątrz,
nie zaglądając wcale w głąb świata. Czy to jest
nasz wielki cień? Czy raczej (bez wiary i niepokoju,
zblazowani) przekraczamy nonszalancko
niewidzialną linię krwi (która trwa) między nami -
i przelotnie sami stajemy się żywymi cieniami
tej Niemej Piękności? Tej wiernej maski z dzikim
makijażem ladacznicy, z której od początku szydzimy?
Tylko chłód w niej świeci, złote płomienie. Pustka
błyskawicy, gdzie kwitnie szaleństwo.
Po co w ogóle nam (żywym) to wszystko?
Z powodu zmartwychwstania? Aby iść za snującą się nicością?
Aby dojść do anioła? Albo do innych, do umarłych, do (wszech-
obejmującego śmiechu potomków i zarazem przodków)?
Do wzburzonego prochu, który nie wraca
do garści stwórców (ani w uśmiechu zwierząt
połkniętym przez światło) w pół drogi do wyczerpanych
symboli? Uśmiech bez twarzy nas przeraża.

Formy zastępują formy. W tle mają nasze pragnienie.
Ach, ten ruch, ten cwał (i galopada zwierząt
nieposkromionych w ucieczce przed sierścią).
A ręka lalki dalej płonie. Co to z niej s
ucho wybuchło? Na co wskazuje palcem
podobna do anioła? Co wkłada
na plecy ciemności? Kto
z nas to uniesie? A nas
co uniosło?

Po co te ciemne gry w ciemnym korytarzu
pełnym cieni i ich błaznów? Czy tylko dla ich gestów
wiodących (przez niepewne okolice) do
nieznanej (jeszcze bezwładnej) mowy?
Przekrzyczeć (przekroczyć siebie) dalej
nawet na granicy (która nigdy nie jest wyłącznie
nasza). A jeżeli nie tylko nasza, to jeszcze czyja? Czyli
z kim? Krok jest raźny,
a przepaść oddycha, czeka: dotyk,
który nas ściera z nas samych,
ciemność, która łączy wszystkie sprawy
badawczej nocy, mgła, która nas
oddziela od gestów, od wyrazów.

Z annałów szumu, z kanałów Fantasmagorii
pustka ekranów gapi się na nas
z rosnącą przyczepnością niemowląt
wsysających nas do swojego niepodzielnego
świata bez (dualizmów, bez luster, bez)
rozdwojenia na mnie i obraz.
Z kim właściwie możemy się spotkać (twarzą
w twarz) & przeniknąć (hen tam)
na płonące wilgłe dno naszego widzenia,
na dno każdej informacji i przepowiedni,
na samo dno głodu,
na nasze nagie codzienne dno?

z tomu „Tichá ruka. Desať elégií” (2006)

z języka słowackiego przełożył Zbigniew Machej

*notka o autorze, inne jego wiersze w wersji oryginalnej i linki
do polskich przekładów w temacie Poezja czeska i słowacka
Marta K. edytował(a) ten post dnia 27.10.12 o godzinie 07:54



Wyślij zaproszenie do