konto usunięte

Temat: TRZY ŻYCIA HENRYKA JÓZEWSKIEGO - Mówią Wieki 5 (maj) 2009

TRZY ŻYCIA HENRYKA JÓZEWSKIEGO

Błażej Brzostek, Bogusław Kubisz


Z Timothym Snyderem, profesorem Uniwersytetu Yale, autorem książki „Tajna wojna. Henryk Józewski i polsko-sowiecka rozgrywka o Ukrainę”, rozmawiają Błażej Brzostek i Bogusław Kubisz

Dlaczego amerykański historyk zainteresował się dziejami tak odległego kraju jak Polska?

Timothy Snyder: Był taki polski minister spraw zagranicznych, socjalista Leon Wasilewski. Powiedział rzecz bardzo mądrą: że dużo zależy od koniunktury. W tym wypadku też tak było. Gdyby nie „Solidarność” i wydarzenia roku 1989, na pewno nie zajmowałbym się Polską. Moje zainteresowania leżały trochę gdzie indziej. Ale wówczas, mając już stypendium na Oxfordzie, doszedłem do wniosku, że jeżeli chcę się zająć Europą Środkowo-Wschodnią, trzeba do tego podejść poważnie: nauczyć się języków i znać historię, którą uważałem wtedy za dyscyplinę najważniejszą. Więc wybrałem sobie Polskę w XIX wieku. Sam dla siebie, ale też aby się przygotować do dalszych prac.

Czy uważa pan, że ta koniunktura trwa, czy się skończyła?
T.S.: Wydaje mi się, że skończyła się w chwili, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej. Teraz horyzont intelektualno-polityczny Polaków nie jest ograniczony. Można mówić pewne rzeczy, których wtedy nie można było. Teraz Polacy są w stanie zająć się sami sobą.

Bohater Pańskiej książki Henryk Józewski jest w Polsce postacią nieco zapomnianą. Dlaczego akurat on?
T.S.: Dlatego, że nie da się go zakwalifikować do konwencjonalnych kategorii. Józewski pracował i zasłużył się dla Polski, ale trudno go zaliczyć do lewicy czy prawicy. Powiedziałbym o nim: państwowiec, piłsudczyk. Ta kategoria jest trudna do rozumienia, ponieważ każdy wie, kim był Józef Piłsudski, ale już znacznie trudniej określić, jaki nurt polityczny reprezentował. Józewski był piłsudczykiem i ukrainofilem. Uważał, że niepodległość Ukrainy jest niezbędna dla niepodległości Polski. Ale też był inteligentem w klasycznym sensie tego słowa, który teraz zanika. Był mianowicie malarzem, scenografem, artystą. Gdy myślał politycznie, to też w kategoriach estetyki. Uważał, że istnieje duch ukraiński i duch polski, które pozostają ze sobą w harmonii. Ale jego postać jest bardzo ciekawa z innego jeszcze powodu. Józewski miał trzy życia: był wywiadowcą-politykiem jako wojewoda wołyński. Dalej był w podziemiu, działając przeciw Niemcom i przeciw sowietom przez 13,5 roku, najdłużej wśród znaczących polityków Drugiej Rzeczypospolitej. I potem miał trzecie życie jako malarz – już w komunistycznej Polsce.

Pana jednak interesuje nie tyle sam Józewski, ile jako osoba uosobiająca pewne idee. Czy te idee wydają się panu żywe, nadal aktualne?
T.S.: Jest jeszcze trzecia możliwość. Te idee były ważne w historycznym kontekście. Myśl, że Polska istnieje tylko i wyłącznie w kontekście wschodniej Europy, myśl, że Ukraina jest bardzo bliska Polsce. Że Polska może funkcjonować tylko jako państwo, a nie jako naród. Że polski naród sam w sobie nie jest taki ważny, ale polskie państwo może być czymś wielkim. Takie idee funkcjonowały wtedy i były bardzo ważne. Chciałem odtworzyć świat, w którym te idee funkcjonowały, a Józewski jest bardzo dobrym przykładem, zresztą nie osamotnionym.

Ale idea zbliżenia Polaków i Ukraińców w ówczesnej Polsce wcale nie była oczywista. Istniała duża mniejszość ukraińska, która nie identyfikowała się z państwowością polską. Jednocześnie wołyńscy Polacy nie rozumieli proukraińskiej polityki Józewskiego i jej nie akceptowali. Uważali, że jako przedstawiciel państwa polskiego ma obowiązek wspierać żywioł polski. Miedzy innymi dlatego Józewski został w 1938 roku przeniesiony do Łodzi.
T.S.: Nie twierdzę, że te idee były rozpowszechnione i popularne. Wręcz przeciwnie. Ta polityka, w którą uwikłany był Józewski, w ogóle nie była publiczna. Polacy byli mniejszością na Wołyniu. Mniejszość, która nosi tę samą nazwę co państwo, zawsze uważa, że państwo jest po to, żeby popierać jej interesy. To banalne i socjologicznie nieciekawe. Ciekawsze jest to, że można było rządzić Wołyniem w myśl innej idei. Takiej mianowicie, że ważniejsze jest nie to, iż Polacy są mniejszością w sensie etnicznym, ale to, że są przykładem idei polskiej państwowości. Józewski skupiał się na idei Polski jako państwa, a nie narodu. Większość Polaków tego nie rozumiała, a i Ukraińcy, zwłaszcza ci z Galicji, przeciwdziałali temu bardzo energicznie.

Był to dla nich kij w mrowisko, zapora przeciw nacjonalizmowi ukraińskiemu...
T.S.: Właśnie o to chodziło. Idea państwa miała być przeciwko nacjonalizmowi, nie tylko ukraińskiemu, ale i polskiemu. Można zrobić banalną uwagę, że Józewskiemu się nie udało, ale jego koncepcja była taka, że Europa nie powinna się składać z narodów etnicznych, tylko, jeżeli ma być stabilna i pokojowa, ma się składać z państw, które szanują prawa obywateli. Wołyń miał być eksperymentem, w ramach którego buduje się nowy naród ukraiński, lojalny wobec państwa. Oczywiście nie trzeba było być nacjonalistą, aby być przeciw Józewskiemu. Ale ukraińscy nacjonaliści nienawidzili go chyba najbardziej ze wszystkich i nie ukrywali, że jak będą mieli szansę, to go zabiją. Zresztą polscy nacjonaliści też go nienawidzili...

W czasie wojny ten sam Wołyń stał się areną pierwszych rzezi ukraińskich na Polakach. Dlaczego wybuchły one właśnie tam?
T.S.: Odpowiedzi jest kilka. Przede wszystkim radykalna zmiana polskiej polityki po przeniesieniu Józewskiego z Wołynia do Łodzi. Przez półtora roku państwo polskie zniszczyło większość cerkwi, a ludność ukraińska była tam prawosławna. Potem Wołyń przeszedł okupacje: dwa razy sowiecką i niemiecką między nimi. To stworzyło warunki, aby wśród ukraińskich nacjonalistów narodziła się myśl: trzeba „oczyścić” tę ziemię z Polaków. To jest druga odpowiedź. Jest jeszcze trzecia, najbardziej ironiczna. To, co robił Józewski, poniekąd mu się udawało. On chciał wychować naród ukraiński, który miał być antysowiecki, i ostatecznie stał się taki. Ale też miał być lojalny wobec Polski, a nie był. Nawet przed wojną. Niektórzy żołnierze UPA stali się świadomymi Ukraińcami dzięki polityce Józewskiego. To, co Polska robiła na Wołyniu – hodowanie konspiratorów, wywiadowców, spiskowców ukraińskich – także miało związek z późniejszą czystką etniczną. Na przykład Taras Bulba-Boroweć, który stworzył pierwszą UPA, pracował dla polskiego wywiadu. Gdyby nie to, nie udałoby mu się założyć swojej pierwszej organizacji. Więc są takie związki. Ale moim zdaniem najważniejsza jest ta druga odpowiedź: że wojna radykalnie, totalnie zmieniła warunki na Wołyniu.

Trzeba zaznaczyć, że rozkazy do rozpoczęcia rzezi przyszły ze Lwowa, centrali ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego. Bulba, który działał na pograniczu wołyńsko-poleskim, został odsunięty od organizacji i cudem przeżył. W ukraińskim podziemiu zbrojnym na Wołyniu pierwsze skrzypce grali nacjonaliści, którzy przybyli z Galicji.
T.S.: Było trochę inaczej. Wołyń w odróżnieniu od Galicji był centrum partyzantki sowieckiej. Gdyby jej nie było, to nie byłoby UPA. Ukraińcy chcieli jeszcze zaczekać, zanim zaczną walczyć. Ale presja partyzantów sowieckich była na tyle duża, że trzeba było od razu coś zrobić. Bo gdyby nie, to chłopcy odeszliby do Sowietów. Bo ci chłopcy ukraińscy niekoniecznie byli tacy ideologiczni, jak się spodziewamy. Więc trzeba było działać i stworzyć partyzantkę. I jak się już stworzyło tę partyzantkę, to trzeba było działać w jakimś kierunku. Także przeciw Polakom.

Pan pisze o problemach demokracji w okresie międzywojennym. Ale eksperyment Józewskiego wyrasta z porażki demokracji w Polsce. Z tego sposobu myślenia, który ma charakter elitarny, środowiskowy i zdecydowanie przekracza horyzont demokratycznego sposobu ucierania decyzji. Prawdopodobnie Józewski nie zostałby wojewodą w innej sytuacji politycznej. Tymczasem formułuje pan na końcu przesłanie, które odnosi się także do czasów dzisiejszych. Tworzy paralelę pomiędzy uznaniem przez Polskę niepodległości Ukrainy w 1991 roku a tymi dawnymi sprawami. Jaką wartość edukacyjną ma doświadczenie Józewskiego w czasach demokracji?
T.S.: Są sprawy wagi państwowej, które wymagają starannego myślenia i tego, żeby interesy drugiego państwa były brane pod uwagę. To klasyczny problem polityki zagranicznej. Jeśli więc chwalę polską politykę zagraniczną z początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, to podaję także przykład polityki „niedemokratycznej”. Kontekst jest demokratyczny, ale polityka zagraniczna sama w sobie nie. Minister Skubiszewski nie pytał ludu, czy chce traktatu z Ukrainą. Są sprawy, które trzeba publicznie wyjaśnić, ale nie wszystko podlega referendum.

Pańskie przesłanie jest takie, iż trzeba myśleć daleko naprzód, z pewną wizją. Ale Polacy i Ukraińcy niekoniecznie uważają, że jesteśmy skazani na współpracę − chodzi tu o społeczeństwo, a nie wąskie elity polityczne.
T.S.: Gdyby tak nie było, to polityka zagraniczna w zasadzie byłaby niepotrzebna. Również takie postacie jak Józewski, Hołówko, Piłsudski, Skubiszewski, Mazowiecki czy Geremek. Oni wszyscy wiedzieli, że Polakom nie uśmiechało się współdziałanie z Ukraińcami. Ale działali wbrew temu, bo wiedzieli, że to jest najlepsze wyjście.

Czy uważa pan, że Ukraina będzie zmierzać do Europy, czy raczej skłaniać się ku Rosji?
T.S.: Myślę, że zachodni kierunek ukraińskiej polityki jest nieunikniony. Właśnie dzięki Rosji, bowiem polityka Moskwy wobec Ukrainy zawsze była niemądra. Chcąc przyciągnąć Ukrainę do siebie, Rosja bardziej ją drażni, niż zachęca do współpracy. Prorosyjska postawa części Ukraińców to raczej gra pozorów wobec Rosjan. Dlatego uważam, że los Ukrainy jest proeuropejski, ale paradoksalnie dzięki Rosji, bo ta nie potrafi sformułować polityki, która mogłaby pociągać Ukraińców. Chociaż Europa też nie jest w stanie. Europejska polityka wobec Ukrainy jest fatalna, ale Europa sama w sobie jest przyciągająca.

W pańskiej książce pojawia się istotny wątek wspólnoty intelektualnej symbolizowanej przez Stanisława i Jerzego Stempowskich oraz Marię Dąbrowską. To postacie bardzo silnie związane z Józewskim, jego przyjaciele. Jakie byłyby elementy tej wspólnoty intelektualnej?
T.S.: Chciałem pokazać, że Józewski nie był osamotniony. Jego idee nie były popularne, ale istniało środowisko literatów, Polaków zainteresowanych Ukrainą, doświadczonych czy wykształconych w imperium rosyjskim. To byli ludzie, którzy mówili po rosyjsku, często też po ukraińsku, ogólnie mówiąc, byli „kosmopolitami nieżydowskimi”. Takie było jego środowisko. Choć liczebnie małe, miało duże wpływy. Chciałem pokazać Józewskiego jako przedstawiciela środowiska intelektualistów, którzy uważali, że między literaturą i polityką nie ma szczelnej granicy. Można mówić artystycznie o polityce i politycznie o sztuce. Oni nie dostrzegali granic, które teraz dla nas są oczywiste.

Przypomina się uwaga Dąbrowskiej o jednym z dramaturgów, że jest to nędza artystyczna, a więc także i moralna. Wiadomo, że to środowisko czuło się źle w Polsce lat trzydziestych. Czy jest znane stanowisko Józewskiego wobec tych prądów politycznych, o których Dąbrowska pisała, że „czarne kruki obsiadły Polskę”?
T.S.: W jego eseju autobiograficznym jest to bardzo jasno sformułowane. Józewski uważał, że polski szowinizm i antysemityzm zniszczyły państwo. Że to było samozniszczenie polskiego narodu. Że praca państwowca polega na tym, aby działać według innych zasad: stworzyć przykład pozytywny. To, co mówił o endekach na Wołyniu oraz polskim i ukraińskim nacjonalizmie, było bezlitosne. Tak samo jak to, co pisał o polskim i ukraińskim komunizmie. Dla Józewskiego te dwa nurty były równie niszczące. On w tej Polsce także czuł się bardzo źle. Ale miał taki luksus, że do 1938 roku rządził w Łucku. Stworzył tam własny świat sztuki, teatru, bez polityki.

Był to człowiek niesłychanie aktywny – malarz zawsze zdolny oderwać się od sztalug. Tę potrzebę widział chyba w kategoriach moralnych. Dlaczego Józewski w PRL, już po tym jak wyszedł z więzienia, nie kontynuował swej działalności politycznej?
T.S.: Są trzy rodzaje odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza – ideowa. Józewski uważał, że świat komunistyczny, w którym musiał żyć, nie był rzeczywisty. Że była jeszcze inna Polska – podziemna, etyczna. Druga ma charakter biograficzny. Gdy wyszedł z więzienia, miał już 64 lata, był spalony, wszyscy wiedzieli, kim jest. Policja polityczna śledziła go do końca życia, więc nie mógł robić tego, co robił jako spiskowiec. Po trzecie był malarzem, to była jego misja, i uważał, że w warunkach Polski Ludowej mógł przez malowanie wyrazić pewną wizję etyczną. Więc to robił.

Czy jako malarz jest rozpoznawalny? Jaką ideę niosą obrazy Józewskiego?
T.S.: Jego polski biograf Jan Kęsik pisze skromnie, że nie jest w stanie ocenić malarstwa. Ja też nie jestem w stanie, choć je cenię. Niektóre obrazy są w Muzeum Narodowym, choć chyba nie eksponowane, inne w prywatnym posiadaniu. Ale styl, w jakim zostały namalowane, chyba nie jest dziś w modzie. Józewski chciał pokazać przez malarstwo, że możemy być doskonale lojalni wobec pewnych ideałów. I że ta doskonałość może wyrażać się w sztuce. On pokazuje rzeczy stabilne, nieruchome, czyste – martwą naturę albo morze, ale takie morze, które w ogóle się nie rusza. Moim zdaniem próbuje tu wyrażać pewien ideał moralny. W taki sposób, który jednoczy politykę z estetyką przez etykę.

Nie odpowiada to realiom życia politycznego, jakie znamy, i prawdopodobnie Józewski w takim życiu politycznym nie potrafiłby uczestniczyć...
T.S.: W dziennikach Marii Dąbrowskiej była uwaga, że reprezentował taką czystość, ale w polityce był bezlitosny i sprawny. Można reprezentować wysokie ideały, a zarazem być bardzo praktycznym. I on był bardzo praktyczny. W przeciwnym razie nie byłby w stanie przetrwać tak długo w konspiracji – w czasie wojny i po wojnie. Potrafił również używać ludzi do swych celów, organizować otoczenie. Właśnie na tym polega ciekawość tej postaci. Gdyby był tylko politykiem czy malarzem kubistycznym, to nie byłby taki ciekawy.

Komu poświęci pan następną książkę?
T.S.: Książka, która się ukaże prawdopodobnie za kilka miesięcy, po polsku będzie nosiła tytuł „Czerwony książę” i dotyczyła Wilhelma Habsburga, który chciał być królem Ukrainy. Pochodził z Habsburgów żywieckich, którzy się spolonizowali. Chcę pokazać, jak ta rodzina stała się Polakami, a mój bohater – Ukraińcem.

Dziękujemy za rozmowę


HENRYK JÓZEWSKI, malarz, działacz niepodległościowy, polityk. Urodził się 6 sierpnia 1892 roku w Kijowie. Jako uczeń gimnazjum należał do polskiej organizacji, w 1910 roku był jednym z założycieli Związku Młodzieży Postępowo-Niepodległościowej. Ukończył studia na Wydziale Fizyko-Matematycznym Uniwersytetu św. Włodzimierza w Kijowie. W czasie pierwszej wojny światowej działał w Polskiej Organizacji Wojskowej. W 1920 roku z inspiracji Piłsudskiego został wiceministrem spraw wewnętrznych w rządzie Ukraińskiej Republiki Ludowej. Po fiasku ofensywy kijowskiej wraz z władzami URL ewakuował się do Tarnowa. Następnie wyjechał do Warszawy i pomagał w ukrywaniu ukraińskiego przywódcy Symona Petlury, który w myśl traktatu ryskiego z bolszewikami miał być wydalony z Polski. Był związany ze środowiskiem piłsudczyków i liberalną inteligencją, m.in. z Maria Dąbrowską, i skamandrytami, a także z ukraińską emigracją z Naddnieprza

Po przewrocie majowym w 1926 roku powrócił do polityki. Był szefem Gabinetu Prezesa Rady Ministrów w rządzie Piłsudskiego. W grudniu 1928 roku został mianowany wojewodą wołyńskim. Łuck opuścił po roku, aby objąć urząd ministra spraw wewnętrznych, a powrócił na stanowisko wojewody w 1930 roku. Podjął tzw. eksperyment wołyński, polegający na związaniu wołyńskich Ukraińców z państwem polskim i doprowadzeniu do zgodnego współżycia obu nacji. Za pomocą (i pod kontrolą) administracji województwa rozwijał ukraiński samorząd, wspierał organizacje społeczne, kulturalne i gospodarcze. Wprowadził obowiązkowe nauczanie języka ukraińskiego w szkołach utrakwistycznych (dwujęzycznych). Zatrudniał emigrantów petlurowskich. W jego zamyśle Wołyń miał stać się o ukraińskim Piemontem i oddziaływać na Ukraińców żyjących w ZSRR, a także być przeciwwagą dla ukraińskiego ruchu narodowego i nacjonalistycznego w dawnej Galicji Wschodniej. Po śmierci Piłsudskiego w 1935 roku jego pozycja osłabła – Polacy zarzucali mu, że faworyzuje Ukraińców kosztem polskiej mniejszości. W 1938 roku został przeniesiony na stanowisko wojewody łódzkiego.

Po wybuchu wojny ewakuował się do Warszawy, a po jej upadku włączył się w organizowanie konspiracji zbrojnej. Był członkiem Komendy Głównej SZP, a następnie komendantem okręgu warszawskiego ZWZ. Współzakładał „Biuletyn Informacyjny”, najważniejsze pismo Polski Podziemnej, od 1940 roku wydawał dwutygodnik „Polska Walczy”. Pod koniec wojny przewodził podziemnej organizacji Polskie Stronnictwo Demokratyczne i redagował pismo „Polska Niezawisła”

W Polsce Ludowej nie zaprzestał działalności konspiracyjnej, ukrywając się przed władzami komunistycznymi. Mieszkał m.in. w Gliwicach, Wrocławiu, Radomiu. Dopiero w 1953 roku został aresztowany przez UB w Jaszczowie na Lubelszczyźnie. Skazany na dożywotnie więzienie, wyszedł z więzienia na roczną przepustkę dla ratowania zdrowia w listopadzie 1956 roku. Jego wyrok zmniejszono do pięciu lat pozbawienia wolności, a w 1958 roku anulowano.

Zamieszkał w Warszawie i do końca życia parał się malarstwem. Był członkiem Związku Polskich Artystów Plastyków. Zmarł 23 kwietnia 1981 roku i został na cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.

Był kawalerem Krzyża Srebrnego Orderu Virtuti Militari, Krzyża Niepodległości z Mieczami, Krzyża Komandorskiego Orderu Polonia Restituta.

B.K.

konto usunięte

Temat: TRZY ŻYCIA HENRYKA JÓZEWSKIEGO - Mówią Wieki 5 (maj) 2009

czytałem książkę, sama książka bardzo ciekawa i polecam... ale postać Józewskiego po przeczytaniu nie wzbudza entuzjazmu. Komentarze autora zachwycającego się Józewskim nie znajdują potwierdzenia w faktach tam opisanych. Jeżeli oddzielić wspomniane komentarze to Józewski jawi się jako kompletnie nieskuteczny a nawet nieudolny safanduła. Taki oderwany od rzeczywistości "artysta" wrzucony przez przypadek do polityki...

konto usunięte

Temat: TRZY ŻYCIA HENRYKA JÓZEWSKIEGO - Mówią Wieki 5 (maj) 2009

Warszawa okazała się czarująca
prof. Timothy Snyder*
2009-05-25, ostatnia aktualizacja 2009-05-22 18:11

Marcin Wojciechowski: Jak to się stało, że młody, obiecujący historyk amerykański zainteresował się Polską?

Prof. Timothy Snyder: Zadecydował niezwykły moment historyczny przypadający na czas moich studiów. Wcześniej interesowałem się historią dyplomacji i historią idei. Ale przyszedł rok '89 i przemiany w Europie Wschodniej. Zdałem sobie sprawę, że coś, co wcześniej było ideą, staje się częścią historii politycznej, że twarz Europy się zmienia. Zacząłem się tym interesować bliżej.

Czy ktoś panu w tym pomógł?

- Jednym z moich wykładowców był Thomas W. Simons, Jr, późniejszy ambasador USA w Polsce w latach 90. Prowadził semestralny kurs z historii. Pod jego wpływem postanowiłem wyjechać do Europy. Udało mi się to dzięki stypendium brytyjskiego rządu im. George'a Marshalla. Trafiłem do Oxfordu pod skrzydła Timothy'ego Gartona Asha. Byłem już w Europie, miałem kontakt z ludźmi zajmującymi się Europą Wschodnią, ale ogromnym problemem był język. Byłem jednak uparty. Postanowiłem zacząć uczyć się polskiego. Bardzo pomagali mi w tym polscy studenci w Oxfordzie, których w latach 90. była już spora grupa.

Kiedy pan po raz pierwszy przyjechał do Polski? I czy ten przyjazd nie był szokiem? Nie zniechęcił się pan?

- Po raz pierwszy przyjechałem w styczniu 1992 r. Nie mówiłem wtedy po polsku. Nie byłem w stanie odróżnić Dworca Wschodniego w Warszawie od Dworca Centralnego. Panicznie bałem się, że jeśli nie wysiądę z pociągu na czas, to za chwilę znajdę się w Moskwie. Miałem wyobrażenia, jak człowiek z dowcipu jadący ekspresem Paryż - Moskwa. Francuz łapie się w Warszawie za głowę, że to już Moskwa. A Rosjanin zachwyca się, że to musi być Paryż.

A panu jak się wydaje, Warszawa to bardziej Moskwa czy Paryż?

- Sama Warszawa okazała się czarująca. Doktorantki się ze mnie śmieją, bo wolą Kraków, ale w Polsce Warszawa jest moim ulubionym miastem. Miałem w Warszawie przyjaciół z Oxfordu. Mój dawny profesor był ambasadorem USA i dzięki niemu poznałem wybitnych polskich historyków. Moim drugim promotorem został prof. Jerzy Jedlicki, któremu zawdzięczam bardzo dużo. Warszawa nigdy nie była mi obca. Zachwyciłem się "Złym" Tyrmanda, bo książka wyszła spod pióra kogoś, kto kochał i znał to miasto. Podobało mi się, że chociaż została tak zniszczona, to wciąż można w niej obcować z żywą historią.

Początek lat 90. to pierwsze lata transformacji. Stragany na ulicach, mnóstwo handlarzy z b. ZSRR, chaos i raczkujący kapitalizm. Nie zniechęcało to pana?

- Nie kryję, że były nieprzyjemne momenty. Spędziłem sporo czasu w pociągach, była to możliwość obserwowania różnych zmian społecznych. Ponure wrażenie wywarł na mnie dworzec w Katowicach, gdzie było widać raczej ciemne strony czasu przejściowego. To były lata przebudzenia. Patrzyłem na to po amerykańsku jako na początek czegoś nowego, chaos, który wkrótce przerodzi się w nowy ład. Byłem pod wrażeniem pierwszych rządów "Solidarności". Uważałem, że robią bardzo potrzebne rzeczy. "Solidarność" bardzo inteligentnie skonsumowała kapitał zaufania społecznego na rzecz reform. Wtedy myślałem, że taka musi być cena transformacji. Byłem młody i dość radykalny. Dziś jestem bardziej krytyczny, ale i tak podziwiam takich ludzi jak Mazowiecki, Skubiszewski, Geremek.

Postanowił zająć się pan Ukrainą i stosunkami polsko-ukraińskimi. Dziś zajmuje się tym niewielu historyków. Wtedy to była niemal terra incognita.

- Właśnie dlatego postanowiłem się tym zająć. Napisałem doktorat o socjologu i myślicielu socjalistycznym Kazimierzu Kelles-Krauzem. Szukałem tematu na drugą książkę. Początkowo chciałem się zająć współczesnymi stosunkami Polski z nowymi sąsiadami: Litwą, Białorusią i Ukrainą. Czułem, że są one nową jakością. Mimo trudności i takiego ciężkiego dziedzictwa budowano je pokojowo, a w tym samym czasie na Bałkanach toczyła się krwawa wojna. Interesował mnie kontrast pomiędzy gorącymi Bałkanami i zimnym Bałtykiem. Chciałem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w b. Jugosławii ludzie się zabijają, a Polska podpisuje kolejne traktaty z sąsiadami. I wtedy zrozumiałem, że nie opiszę tego bez sięgnięcia do historii. Musiałem zgłębić rzezie na Wołyniu, rajd Żeligowskiego na Wilno. W ten sposób powstała "Rekonstrukcja narodów" o współistnieniu Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców.

Kiedy zetknął się pan z "Kulturą" paryską i czy była dla pana inspiracją?

- Przyznam się, że dość późno, bo już w Polsce. Przeczytałem w którejś z gazet - chyba to była nawet "Gazeta Wyborcza" z 1993 r. - bardzo krytyczną opinię Jerzego Giedroycia o polskiej polityce zagranicznej. I zapytałem się, kim on jest, skoro mówi takie rzeczy. Wtedy odkryłem "Kulturę", publicystykę Mieroszewskiego, zacząłem zapoznawać się z myślą Giedroycia o ułożeniu stosunków z niepodległymi sąsiadami na Wschodzie. W 1998 rozmawiałem z Giedroyciem w Maisons-Lafittes. Było to ważne dla ostatnich rozdziałów "Rekonstrukcji narodów" oraz koncepcji "Tajnej wojny", gdzie Giedroyc figuruje z Józewskim jako młody działacz prometejski. Zrozumiałem, że polska polityka wschodnia górowała nad myślą sąsiadów właśnie dlatego, że jej program został przygotowany już dawno, przez Giedroycia i jego współpracowników.

Czy Giedroyciowi udało się to, co przed wojną nie udało się rzecznikom zbliżenia Polski z sąsiadami i mniejszościami zamieszkującymi RP? Chciał tego Piłsudski i jego najbliżsi współpracownicy - Józewski, Hołówka - ale przegrali.

- Rzeczywiście, w sumie chodziło im o to samo, czyli ustabilizowanie Polski poprzez poprawę jej stosunków z narodami na Wschodzie i stabilizację tych państw. Przed wojną było to jednak niewykonalne, bo nie sposób było wyrwać Ukrainy z ZSRR, a konflikt polsko-ukraiński w Galicji był zbyt gwałtowny. Po wojnie Giedroyc i Mieroszewski założyli, że Związek Sowiecki kiedyś upadnie. Mieli rację, ale mieli też sporo szczęścia. Dzięki myśli "Kultury" polska polityka zagraniczna okazała się przygotowana do całkowicie nowej sytuacji politycznej. Jedyną słabością tej myśli jest to, że była ona skierowana głównie do elity. Z jednej strony to elita głównie kreuje politykę zagraniczną. Ale z drugiej dziś może brakować szerokiego zakorzenienia dla myśli "Kultury".

Spontaniczne poparcie Polaków dla pomarańczowej rewolucji na Ukrainie pokazuje, że jest wprost przeciwnie.

- Tak było pięć lat temu. Wtedy rzeczywiście można było uwierzyć, że program "Kultury" podziela nie tylko elita "Solidarności", ale szerokie masy. Ale przez ostatnie trzy-cztery lata zauważam tendencje odwrotne. Zamiast skupić się na wspólnym interesie i wspólnej teraźniejszości - jak chciał Giedroyc - Polacy i Ukraińcy wolą rozpamiętywać własne krzywdy z czasu II wojny światowej. Na poziomie konkretnych osób, skrzywdzonych rodzin, jest to oczywiście zrozumiałem. W publicystyce i polityce jednak nie. Dziś potrzebne jest chłodne myślenie o wspólnym interesie z trudnym partnerem jakim jest i chyba zawsze będzie Ukraina. Realizm polityczny, jak mawiał Giedroyć. A tendencja jest taka, by każdy skupiał się na sobie i własnej wizji historii.

Timothy Snyder "Tajna wojna. Henryk Józewski i polsko-sowiecka rozgrywka o Ukrainę"

przeł. Bartłomiej Pietrzyk, Znak, Kraków

Opowieść o Henryku Józewskim - malarzu, artyście, wiceministrze spraw wewnętrznych w rządzie Ukraińskiej Republiki Ludowej Semena Petlury, wojewodzie wołyńskim w latach 1928-38, jednym z najbliższych zaufanych Józefa Piłsudskiego, zwolennika niepodległości Ukrainy. Z niezwykłej biografii Józewskiego wyłania się kawał polskiej historii - od początków POW, przez wojnę 1920 roku, aż po rok 1953, kiedy ukrywającego się Józewskiego aresztował aparat bezpieczeństwa PRL. "Książka Timothy'ego Snydera to niezwykła kombinacja wziętej z życia historii szpiegowskiej, wybitnej pracy historyka detektywa szperającego po wcześniej niedostępnych archiwach, i głębokiej refleksji nad historią Europy Wschodniej" - pisał o "Tajnej wojnie" Timothy Garton Ash.

Źródło: Gazeta Wyborcza

konto usunięte

Temat: TRZY ŻYCIA HENRYKA JÓZEWSKIEGO - Mówią Wieki 5 (maj) 2009

Tutaj wazne nie jest nawet postac Jozefskiego ale przedstawianie sine ira et studio sporu polsko-ukrainskiego na Wolyniu i sytuacji w tym wojewodztwie. Niektorzy autorzy jak Siemaszkowie probnbuja nie zauwazac konfliktow polsko-ukrainskich a przez to tworza sielankowy obraz stosunkow polko-ukrainskich ktory nie ma pokryciaw faktach

konto usunięte

Temat: TRZY ŻYCIA HENRYKA JÓZEWSKIEGO - Mówią Wieki 5 (maj) 2009

Jeszcze Snyder o przyczynach konfliktu:
"Wołyń i Jugosławia

A co dalej z przyczynami? Dotąd szukano ich w tym, co najbliższe, lokalne, specyficzne. Jednak, być może, specyficzny mechanizm jednego przypadku może ujawnić mechanizm innych, a porównanie takie może stać się punktem wyjścia do uogólnienia.

Wydarzenia z lat 40. XX w. mogą rzucić światło na wydarzenia z lat 90. Oto bowiem wołyńskie "czystki" mają kilka cech wspólnych z "czystkami" jugosłowiańskimi: wcześniejszy upadek władzy państwowej; wojna, stanowiąca przykrywkę dla działań sprawców; przewidywane stworzenie państw; oddani idei sprawcy, przeszkoleni w wojsku lub policji i działający z dala od miejsca zamieszkania; historyczna propaganda, która zyskuje prawdopodobieństwo dzięki "czystkom", a z drugiej strony usprawiedliwia te "czystki", które już trwają; świadomy impuls ze strony elit i propagandzistów, umożliwiający pojmowanie jednostkowych doświadczeń w kategoriach wojny narodowej; pobudki materialne.

Podobnie jak Jugosławia, Wołyń był przedmiotem eksperymentu z dziedziny polityki narodowej, którą określilibyśmy dziś jako wielokulturową - i który skończył się na kilka lat przed rozpoczęciem "czystek". Podobnie jak Jugosławia, Wołyń był krainą niezliczonych małżeństw mieszanych - i wojennych redefinicji tożsamości narodowej. I jak na Wołyniu, w Jugosławii większość mieszkańców była zaskoczona i zdezorientowana, gdy rozpoczęły się
"czystki".

W podobny wreszcie sposób słowa "Wołyń" i "Jugosławia" wyszły z powszechnego
użycia, gdy topografia "dostosowała się" do demografii, w tamtym europejskim XX wieku."



Wyślij zaproszenie do