Dawid W.

Dawid W. Fight Club

Temat: Może ktoś pociągnie dalej, bo ja stracilem wenę...

Shorty siedział sobie, jak zwykle w parku, podczepiony pod MP3, czytając jakąś tanią szmirę. Tanie książki o bzdurnej treści były wystarczająco intrygującą lekturą na sobotnie popołudnia, tym bardziej, że wszyscy kumple rozjechali się po kraju i nie było z kim obalić kilku browarów. To był akurat horror. Jeden z tych, w którym coś morduje wszystkich, niezależnie od wyznania, koloru skóry, orientacji seksualnej i innej maści pierdoł, po czym autor owija to nędzną atmosferą grozy. Brak piwa i nędzna książka, już prawie rodziły w nim dzikie pragnienie rzezi niewiniątek, gdy nagle spiętrzyło się w nim dziwne odczucie, że coś czai mu się za plecami. Trzymając głowę wciąż opuszczoną, niby nad książką, ujrzał coś , czego w tym mieście, o tej porze i w tych okolicznościach bynajmniej nie powinien widzieć. Były to końskie kopyta. Nie same, choć widok czterech samotnych kopyt, nieprzytroczonych do żadnego zwierzęcia, byłby zapewne niezmiernie intrygujący. Powyżej kopyt stała czarna klacz. Tak czarna, jak myśli ministra finansów, objuczona skórą nabijaną ćwiekami, buchająca z chrap parą. Najgorsze w całej scenie, okazało się siedzieć na niej okrakiem. Niosła na sobie rycerza w podniszczonym rynsztunku bojowym, równie strasznego, jak ona sama. Shorty nie wiedział, skąd się wzięło to przeczucie, ale wiedział, że przeczucie mówi „Badmor- takie jest jego imię”. To imię przerażało wszystkich ludzi we wszystkich czasach i wszelkich przestrzeniach. Wszyscy wiedzieli, że Badmor po prostu „był”.
Było dość chłodno, jak na początek wiosny. Równie chłodnie zabrzmiało pytanie skierowane do Shorty`ego.
- Gdzie jest? – zapytał zmęczonym, ale twardym głosem.
Pytanie to początkowo skołowało go trochę, ale szybko wyprostowała to frustracja na podłożu bezalkoholowym.
- Kto gdzie jest? – odpowiedział pytaniem na pytanie i od razu zrozumiał, że to nie ta odpowiedź. Poczuł dotyk zimnej stali na swojej ukochanej, bo jedynej, grdyce. Badmor prześwidrował go wzrokiem, a klacz zatańczyła gniewnie odsuwając od jego szyi metalicznie połyskujący element zagrożenia.
- Racja – stwierdził rycerz – nie wiesz, ale to w sumie nic dziwnego. Nikt przecież nie wie, gdzie jest, ale mam wrażenie , że ty mi powiesz.
Powiedział i wpadł w melancholiczną zadumę, chowając jednocześnie swoją półtorametrową siłę perswazji do półtorametrowej pochwy, przytroczonej do czarnego pasa z grubej świńskiej skóry. Musiała to być jakaś nieznana nam odmiana świni, gęsto porośnięta ćwiekami i innymi sado-gadżetami. Jako że Shorty`ego zżerała ciekawość, a jego grdyczuni nic w tej chwili nie groziło, zdobył się na pytanie, ubarwiając je odrobiną nieśmiałości.
- Kto gdzie jest? Może gdyby twoje...tfu...waści pytania były odrobinkę chociaż bardziej precyzyjne, łatwiej byłoby uzyskać na nie inną odpowiedź niż moja.
- Kontynuuj – poprosił – nareszcie ktoś zaczyna ciekawie mówić!
No tak- pomyślał- Świr, i do tego wysokogatunkowy. Ale nie wszystko gra. Przede wszystkim kto dał by świrowi konia...no i ten rynsztunek...może zerwał się z planu?...ale w tej dziurze nikt nic nigdy nie chciał kręcić.
Postanowił więc wyciągnąć od „świra” jak najwięcej informacji.
-Chodzi mi o takie detale jak rysopis, miejsce ostatniego pobytu i inne takie-tam...- wybąkał niby od niechcenia.
-Człowieku- ryknął posępny rycerz, nagle zbudziwszy się z letargu- tyś świat przede mną otworzył! Nie zdajesz sobie sprawy, że wycinałem w pień całe wioski tylko dlatego, że nie znali odpowiedzi! Oni widać nie łgali. A zasięgałem wszak rady u mędrca, jak mam szukać. On na to: pytaj, gdzie jest. Toć szubrawca, kanalia i szarlatan...zginie...zginie, jak tylko wrócę do swojego wymiaru! Tymczasem jednak prowadź mnie do jakiegoś miejsca, gdzie można coś zjeść i napić się, bo nie cierpię gawędzić o suchym pysku. Tak na marginesie, to idziesz ze mną. Ja goszczę.
Zaprowadził go do Sphinxa. Tam nikt nie jest wystarczającym świrem, by rzucać się w oczy pośród pół setki innych wariatów. Zamówił cztery flaszki wina, dwie shoarmy i kebab. Przy trzeciej flaszce rozmowa zjechała na mniej uczęszczaną trasę. Okazało się, że Badmor należy do tajnej konfraterni Rozgałęźników. Była ona tak tajna i tak zakonspirowana, że aż nierealna. Otóż Badmor miał nad sobą Beblotha, który mu wydawał polecenia i Zmoczmorda, któremu sam z kolei dyktował polecenia. Przy czym Zmoczmord nie miał pojęcia, czym zajmuje się Bebloth, ani że taki osobnik istnieje. Ta śmieszna niewiedza funkcjonowała w obie strony. Wszystko inne także było tajne. Przekazywano sobie rozkazy tak zaszyfrowane, że nikt nie znał ich wagi. Może pomogłaby tutaj książka szyfrów, lecz niestety ktoś wyżej utajnił miejsce jej przechowywania, czyniąc ją lekturą nie do zdobycia. Jak więc widać, w działania tej supertajnej organizacji, wkradł się element chaosu w swojej najbardziej wrednej i krwiożerczej postaci. Widząc te drobne niedociągnięcia w działalności swej „firmy”, Badmor musiał znaleźć jakieś zajęcie, aby zapchać czas i nie skretynieć z braku zajęcia. Postanowił znaleźć księżniczkę na białym koniu. W ten sposób kobieta i zwierzę zdeterminowały dalszy los przybysza znikąd, czy też skąd. Niestety dotychczasowe poszukiwania, nawet w najmniejszym stopniu, nie zostały uwieńczone choćby tycim, mikroskopijnym sukcesikiem.
-Bo widzisz- ciągnął rycerz –znajomi mówią, że urodziłem się pod ciemną gwiazdą. A ja mówię, że nie pod ciemną gwiazdą, tylko pod jasną cholerą. Zaraz po narodzinach znaleziono mnie pod drzwiami wychodka. Zostawiła mnie ta psia jucha pod kiblem. Może dlatego moje dotychczasowe poczynania mają gówniane skutki, a ja mam gnojskie usposobienie. A księżniczkę znajdę tak, czy tak!
Z przyczynami tak twardego postanowienia, wiąże się, jak się okazało, ciekawa historia. Otóż Badmor pochodził ze świata zwanego przez tubylców Squarem, oddalonego od nas o kilka wymiarów i może jakieś pół miliarda lat świetlnych, zbliżonego kulturowo do naszego średniowiecza, a technicznie do XIX wieku. Różnił go jednak zdecydowanie pewien szczegół, który nie sposób przeoczyć. Roiło się tam bowiem od różnej maści i wielkości smoków. Początkowo smoki siały spustoszenie na całej planecie, fruwały bezkarnie nad książęcymi zamkami, w książęcym powietrzu i jak to przystało dobrze wychowanym smokom, ziały ogniem i porywały księżniczki. Niezbyt dobrze wpływało to na sytuację polityczną planety. Księżniczki ginęły pomimo całodobowego nadzoru, nie miał kto wydawać na świat następców tronu, więc królestwa podupadały. Ciągłe spory o tron wywołały tak dokuczliwą biedę, że większość królestw zniknęło śmiercią naturalną. Wszelkie próby mediacji ze smokami spełzły na niczym. Okazały się one bestiami nie do okiełznania.
Z odsieczą planecie przyszedł jednak pewien zwariowany naukowiec o dźwięcznym imieniu Bezberbelgoth, któremu udało się schwytać młodego smoka. Zamknął go w ogromnej klatce i karmił wołowiną, gdyż księżniczki stanowiły towar deficytowy. Po kilku latach bestia osiągnęła wiek ognisty i rozmiary 75322 arbuzów. Naukowiec , na podstawie żmudnych, wnikliwych badań, doszedł do następującego wniosku:
„Ogień uwalniany przez smoki, to nadmiar energii nagromadzonej podczas spoczynku. Podczas lotu zużywają one ogromne ilości energii ze względu na niekorzystny stosunek masy ciała do powierzchni lotnej skrzydeł, a że są to stwory wyjątkowo leniwe, latają niezwykle rzadko. Energia nagromadzona w jednym z gruczołów, zamiast do mięśni, wydostaje się na zewnątrz, układem równoległym do oddechowego, w postaci sprężonego gazu o bliżej nieokreślonym składzie, a ogień jest efektem reakcji gazu z wydzieliną gruczołów ślinowych”
Tą prostą konkluzją, Bezberbelgoth rozwiązał problem centralnego ogrzewania w wiecznie zimnych i zatęchłych zamkach Squara. Wszystko było kwestią podłączenia smoka pod kilkusetmetrowy system wentylacji, w które to systemy zaopatrzony był każdy, nawet nic nie znaczący zameczek. W okresach wielkich mrozów podwyższano temperaturę za pomocą cytryn. Wyciskano je przed paszczami smoków, powodując niewiarygodne ślinienie się bestii, a co do tego prowadzi, zwiększoną ilość ognia.
Odtąd żyło się wszystkim przyjemnie i spokojnie? Bzdura. W wyniku potrzeb Squarańskiego ciepłownictwa, większość smoków siedziała w zamkowych lochach, więc wydawać by się mogło, że współczynnik ilości księżniczek na furlong kwadratowy powinien rosnąć. Nic takiego się jednak nie działo.
Warunki życia na Squarze spowodowały mutację kobiecych genów do tego stopnia, że szansa urodzenia dziewczynki wynosiła 1:20, a damy dworu były zbyt dumne, by podjąć się roli automatu do rodzenia tylko po to, by mieć córkę. Tak więc, oględnie mówiąc, mężczyźni mieli przerąbane. Smoków jak na lekarstwo, a jeśli nawet jakiś się znalazł, był chudy i wynędzniały z powodu kobiety. Kobiety, której nie zjadł. Rycerzy było natomiast krocie, a każdy chudy i wynędzniały z powodu kobiety. Kobiety, której... . No cóż. W każdym bądź razie doprowadzało to ich do ruiny tak psychicznej, jak i fizycznej.
Taka właśnie katastrofa jednego z rycerzy, doprowadziła do odkrycia na skalę międzygalaktyczną. Zarzucał on smokom doprowadzenie go do ruiny i z każdym dniem rozwijała się w nim maniakalna żądza całkowitej eksterminacji tego gatunku. Pewnego grudniowego poranka zamordował własne centralne ogrzewanie, tnąc je na kawałki, po czym postanowił to zjeść, by pozbyć się wątpliwości, co do jego zgonu. Wziął więc kawałek do ręki, nie wiedząc nawet, że jest to gruczoł energetyczny, odgryzł jeden kęs, połknął...i nagle znalazł się niewiadomo gdzie, przerażony, umazany krwią, z ochłapem w ręku, wzbudzając ogromną panikę w miejscu pojawienia.
W ten sposób drobny rycerzyna – Badmor z konfraterni rozgałęźników, stał się wynalazcą podróży poprzez czasoprzestrzeń. Wynalazcą w cudzysłowie, gdyż nie znał przyczyn i nie był też w stanie pojąć skutków. Z czasem wyszło na jaw, że gruczoł ognisty działa na podobnej zasadzie, jak ludzka wątroba, którą posiada każdy, z wyjątkiem tych, którzy jej nie posiadają. Otóż organ ten miał zdolności regeneracyjne, nawet nie podłączony do smoka. Odgryzając kawałek gruczołu, można było się spodziewać, że osiągnie on taki same rozmiary jak przed nadgryzieniem. Dodatkowym plusem gruczołu był brak uprzedzeń na tle społecznym, czy też rasowym. Dawał się nadgryźć każdemu, kto był akurat w jego posiadaniu. Podstawową kwestią stała się jedynie wielkość kęsa, warunkująca czas, oraz wyczucie smaku, warunkujące przestrzeń. Poza tymi drobnymi nieudogodnieniami, stanowił wyśmienitą potrawę, o tyle uniwersalną, że dostępna w tym samym stopniu wyższym sferom i plebsowi, który z czasem także okiełznał smoczy potencjał. Były to, co prawda, smoki gorsze gatunkowo, lecz ich gruczoły pełniły identyczną funkcję, jak gruczoły wielkich, arystokratycznych smoczysk, ginących w wyniku wprowadzenia karnetów ubojowych, rozchwytywanych przez snobów, masonów i nowobogackich.
Dalej trudno było cokolwiek od rycerza wyciągnąć, zaczął bowiem, z piwnym akcentem, dalsze wywody na temat księżniczek.
- A jak to jest na waszym świecie z księżniczkami?- zapytał z nutką nadziei w głosie.
- Prawie wyginęły. Gatunek na wymarciu. Gdzieniegdzie można znaleźć kilka egzemplarzy, lecz są ściśle chronione i używane wyłącznie do celów reprezentacyjnych. – odpowiedział Shorty, dostrzegając jednocześnie niepokojący brak ilorazu w oczach rozmówcy. Musiał więc odkręcić sprawę.
- Ale wiesz, z drugiej strony żadna księżniczka nie przyzna się, że nią jest, bo chce być księżniczką dla własnych potrzeb, a nie na pokaz. W takim wypadku każda księżniczka, która nie jest księżniczką, jest księżniczką, bo gdyby była księżniczką, to by nią nie była, chyba, że byłaby tą księżniczką tak prawdziwie. Rozumiesz?
- Aha...nie!!!- krzyknął rozpaczliwie rycerz, wtłaczając w swe oczy jakiś bliżej nie określony mendelejew.
- To znaczy – ciągnął Shorty – że każda kobieta jest potencjalną księżniczką, choć nie ma na to papierów.
Słowa te, jakkolwiek by nie były ważne, trafiły już jednak w próżnię. Dzielny rycerz- Badmor z konfraterni Rozgałęźników- przeniósł się po ósmym piwie do wymiaru komara libacyjnego, a upadając na twarz, rozbił czołem kufel, jak i kuflem czoło. Chwilę później został wywleczony z lokalu przez dziwnie sztywnych mężczyzn z dziwnie gibkimi pałami u boków. Pogromca czasu i przestrzeni odjechał świnią w dal...w świnią dal...w siną dal, na izbę wytrzeźwień. Dyrekcja tego przemiłego pensjonatu zastanawia się do dziś, gdzie i jak zniknął ten, bynajmniej nietypowy, pensjonariusz tak pieczołowicie strzeżonego apartamentu i dlaczego nawet nie wypił kawy.