Roman Zawadza

Roman Zawadza Właściciel,
Freelancer, Broker
informacji naukowej

Temat: Dlaczego Einstein nie zrobiłby w Polsce habilitacji ?...

W sporze pomiędzy rządem a środowiskiem akademickim, dotyczącym kształtu szkolnictwa wyższego w Polsce uzyskano ostatnio kompromis, czyli zwykłą porażkę, zdeterminowaną tak zwanymi realiami.

Skąd my to znamy!

Początkowo bardzo ambitne plany reformy polskiej nauki rozbiły się o grupy wpływu, wybitnych humanistów i podrzędnych profesorów, którzy tworzą polską mafię naukową. Miało nie być habilitacji, miały być jawne konkursy na stanowiska uniwersyteckie, kadencyjność i miało być wiele innych cudownych rzeczy, o których się w tym kraju filozofom nie śniło.

Ale wyszło jak zwykle. Nie można, broń boże zlikwidować habilitacji, ponieważ, jak pisali wybitni humaniści w liście do Premiera: „w humanistyce taka droga na skróty prowadzi do groźnej zapaści”.

Szczerze mówiąc groźniejszą zapaść polskiej nauki, niż to jest w tej chwili, trudno sobie wyobrazić. Wybitni humaniści, uprzedzając znane zarzuty wobec habilitacji pisali, iż rzekomo „obowiązujący próg habilitacji jako warunek samodzielności naukowej nie blokuje awansu rzeszom młodych naukowców.”

Doprawdy, zaklinanie rzeczywistości nie przystoi wybitnym humanistom. Wystarczy spojrzeć na statystyki, by przekonać się, że ilość habilitacji w Polsce od początku transformacji utrzymywana jest na stałym poziomie, a nawet spada w ostatnich latach, podczas gdy liczba doktoratów wzrosła trzykrotnie.

Czyżby polscy doktorzy stawali się coraz mniej zdolni ?

Ale w tym miejscu trzeba zrozumieć system, o którym mowa. Od habilitacji do wybitności wiedzie w naszym kraju często bardzo krótka droga, ta rzeczywista droga na skróty, wobec czego tak trudno jest z niej zrezygnować niewielkiej, aczkolwiek wpływowej, grupie wzajemnej adoracji.

Amerykański filozof Richard Rorty pisał o środowisku naukowców, że tworzą oni wspólnotę, którą łączy m. in. zapał i ciekawość dla nowych danych i nowych idei1. Gdyby żył (zmarł w 2007 r.), należałoby go zaprosić do naszego kraju a szybko zweryfikowałby swoją opinię.

Jeżeli polscy młodzi naukowcy przejawiają jakiś zapał dla nowych idei, to szybko się go pozbywają w środowisku uczelnianym, gdzie dominują dekadencja, konformizm, nepotyzm i kilka innych tajemniczo brzmiących terminów, charakteryzujących od dawna polskie uczelnie.

Dlaczego się tak dzieje?

Właśnie dzięki habilitacji, która jest dumą polskiej nauki odkąd została wymyślona przez pruskich uczonych na początku XIX wieku, a następnie podporządkowana systemowi politycznemu okresu powojennego.

Do dzisiaj, niestety, polska nauka korzysta z dobrodziejstw systemu wypracowanego w ramach tradycji kulturowo-politycznych, które niosą ze sobą mnóstwo niekorzystnych skojarzeń (despotyzm, ograniczanie wolności słowa, donosicielstwo).

To jedna z głównych przyczyn hipokryzji tego systemu.

Czym jest ta habilitacja?

Wszyscy o niej mówią, wszyscy do niej dążą, tylko niewiele o niej wiadomo. Wyjaśnijmy to w końcu. Habilitacja jest pozycją, po przyjęciu której, ma się dostęp do wszystkich dobrodziejstw akademickiej hierarchii.

Potem nie trzeba już nic robić, no chyba że ma się jeszcze jakieś chęci, ale zwykle się ich nie ma, ponieważ w miarę normalnie jeszcze funkcjonujący doktor w trakcie procedury habilitacji nabawia się nerwicy, wpada w manię prześladowczą, nagle zyskuje wielu dodatkowych wrogów, zaczyna się alkoholizować lub zostaje nihilistą.

Gdy ją otrzyma, istnieje duże prawdopodobieństwo ujawnienia się u niego manii wielkości, nabytego gdzieś po drodze chamstwa, systemowej hipokryzji, a przede wszystkim silnej solidarności grupowej.

Wówczas to tzw. samodzielny pracownik naukowy, dr habilitowany, profesor uczelniany, potocznie zwany też podwórkowym, zaczyna dostrzegać sens w całym systemie.

Z jednej strony MY, czyli elita, z drugiej zaś ONI, czyli dalszy stan osobowy uczelni lub instytutu, a na szarym końcu studenci, stojący w hierarchii akademickiej niżej od personelu

administracyjnego. Ostatecznie napracował się, aby dostrzec tak prostą i logiczną strukturę tego systemu.

Ale czy na pewno była to wartościowa i racjonalna praca?

Habilitację dostaje się w Polsce zwykle między 40 a 50 rokiem życia. Dostaję się ją, ponieważ nie da się o niej powiedzieć inaczej niż nagroda od kolegów.


W przeciwieństwie bowiem do doktoratu, habilitację przyznaje się w drodze tajnej procedury, zaś na debatę naukową nie ma w niej w ogóle miejsca.

Sytuacji tej sprzyja Ustawa o stopniach naukowych i tytule naukowym z 2003 roku, zawierająca następujące sformułowanie: „Do przewodu habilitacyjnego może być dopuszczona osoba, która posiada stopień doktora i uzyskała znaczny dorobek naukowy lub artystyczny, a ponadto przedstawiła rozprawę habilitacyjną.” Oraz: „Rozprawa habilitacyjna powinna stanowić znaczny wkład autora w rozwój określonej dyscypliny naukowej lub artystycznej.” (Art. 16 i 17 Ustawy).

Znaczny dorobek i wkład to wyjątkowo enigmatyczne formuły, które nic nie znaczą. Lecz są to kluczowe sformułowania tej ustawy. Są to podstawowe mechanizmy systemu kontroli pozbawionego jakiejkolwiek odpowiedzialności, ponieważ o tym czy dana praca wnosi znaczny wkład decydują speckomisje i recenzenci, złożone tylko z samodzielnych pracowników naukowych (dr habilitowanych) w głosowaniach tajnych.

Bez dyskusji, bez czytania pracy kandydata, bez zadawania pytań. W pewnym momencie kandydat jest wypraszany na zewnątrz, by następnie w pokorze wysłuchać wyrok.

Kiedy jest korzystny, wszyscy się bratają w pobliskiej restauracji, zaś kiedy nie, kandydat ma prawo zastanawiać się, komu w trakcie całego procesu zalazł za skórę, a ten z kolei uruchomił sieć swoich kontaktów, aby zohydzić go innym członkom komisji.

Oczywiście są jeszcze recenzje, w liczbie czterech, też niejawne, aczkolwiek kandydat ma (na szczęście) prawo do zapoznania się z nimi. Jeżeli dwie są negatywne, zwykle sprawa jest przegrana i nie ma szans na habilitację. Recenzje mogą być głupie, nierzetelne, stronnicze, pełne przekłamań i błędów ale będą się liczyć, ponieważ napisał je profesor uniwersytecki i nikt inny, oprócz kandydata, raczej ich nie przeczyta. Ale też i po co?

Przecież założeniem systemu jest to, że recenzent jest obiektywny, że istnieje jakaś ostateczna prawda, którą on posiadł, toteż jego opinia ma charakter ostateczny. Liczy się jedynie końcowa sentencja: nadaje się do elity lub się nie nadaje.

A teraz pytanie podchwytliwe: skąd się biorą recenzje negatywne a skąd pozytywne?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba ponownie sięgnąć do historii.

System habilitacji powstawał w czasach, kiedy uprawianie nauki było utożsamiane z kształtowaniem mądrości, moralności i prawdziwej wiedzy. Nie chodzi o to, że dziś ta wiedza jest nieprawdziwa ale podejście do niej z gruntu się zmieniło po takich osiągnięciach rozumu, jak teoria względności, zasada nieoznaczoności, czy twierdzenie o niezupełności Gödla.

Jeżeli chodzi o szeroko rozumianą humanistykę, to dzieło rewolucji, o jakiej mowa, zawiera się w powszechnie znanym haśle ponowoczesność. Pragnienie obiektywnej wiedzy zostało zdeklasowane, istnienie niezależnych od obserwatora faktów społecznych czy historycznych odeszło w niebyt. Ale nie w Polsce, w której nader często słyszy się patetycznie wygłaszane hasła o prawdzie historycznej, o niezależnych i obiektywnych badaniach naukowych.

W Polsce XIX wieczne podejście do rzeczywistości dzielnie opiera się atakom zdemoralizowanych postmodernistów, a tym samym habilitacja musi zostać utrzymana, aby pilnować rzetelności, jakości i prawdy w badaniach naukowych. Dlatego trzeba egzaminować badaczy, czy spełniają metodologiczne normy, czy cytują i naśladują swoich mistrzów prawidłowo, czy aby nie pozwalają sobie na zbyt wiele, jednym słowem – czy przynudzają tak samo, jak ich poprzednicy i oceniający ich recenzenci? Niech ktoś w końcu odpowie na podstawowe pytanie, dlaczego nauka rozwija się najlepiej w krajach, w których nie ma habilitacji, i że mimo wszystko stamtąd czerpiemy wzorce naukowe?

Habilitacja jest logiczną konsekwencją zniewolonego systemu kształcenia, w którym można jedynie słuchać nauczyciela a nie z nim dyskutować. Nie jest systemem debaty lecz narzuconej aprobaty i rutynizacji. To dlatego ogromna większość zajęć na polskich uczelniach jest nudnych jak flaki z olejem, kontynuując tradycje lekcji szkolnych o wielkich poetach romantycznych i dzielnych rycerzach spod Grunwaldu.

Kolejne pokolenia przyszłych humanistów powtarzają za swoimi mistrzami ciągle te same tezy, aby po wielu latach takiego powtarzania napisać książkę, która nic nie wnosi do nauki (chociaż ustawowo powinna), zostanie opublikowana w wydawnictwie uczelnianym i przeczyta ją jedynie kilku kolegów. Ale skoro przez 20 lub 30 lat takiej pracy osiągnęli poziom swoich mistrzów, byli grzeczni i kulturalni wobec starszych kolegów, to dlaczego odmawiać im habilitacji?

Przecież to nieludzkie! Nic w tym niezwykłego, że dawni mistrzowie w systemie hermetycznie zamkniętym zostają z czasem zastępowani mistrzami gorszej jakości i nie jest to wina konkretnych ludzi tylko systemu, którego głównym zadaniem jest kontrola.

Zrozumiałe jest także, że kolejne pokolenia miłośników kości słoniowej niechętnie będą patrzeć na pojawiających się w systemie od czasu do czasu osobników, którzy zaprzeczają mistrzom (o zgrozo!), drążą temat, stosują inną perspektywę i otwierają nowe obszary dyskursu. Dyskurs, to nie jest słowo dobrze widziane na polskich uczelniach.

Karierę naukową w naszym kraju robi się dzięki jednomyślności i zgodzie z przewodnią rolą Akademii. Im wcześniej student się tego nauczy, tym lepiej zda, a im bardziej podporządkowany będzie doktor, tym większe ma szanse na udaną habilitację. I oczywiste jest, że w przypadku jakichkolwiek prób reformowania tego skostniałego systemu, tzw. środowisko zacznie się nerwowo wiercić, namawiać w zakurzonych gabinetach i pisać listy do Premiera, ostrzegające przed nadciągającą katastrofą.

Prawdziwa reforma tego systemu byłaby rzeczywiście katastrofą, ponieważ od tej pory na wybitność trzeba by było sobie zapracować pracą intelektualną, a nie wyrabianiem kontaktów, rutynizacją działania, czy korzystaniem z dostępnych wzorców. Co prawda niektórzy naukowcy w Polsce, aczkolwiek jest to skromna mniejszość, zdają sobie sprawę z tego, że nauka nie rozwija się dzięki czynieniu przyczynków do pracy mistrzów ale dzięki wymyślaniu czegoś, co im nie przychodziło do głowy 2.

Zasada ta dotyczy tak samo nauki ścisłych, humanistycznych, sztuki i literatury, o czym wybitni humaniści zdają się zapominać.

Ale to może dlatego, że w Polsce jest inaczej, ponieważ tu ciągle mierność i wierność stanowią święty kanon pracy badawczej, a kontakty i znajomości stanowią klucz do zrozumienia rzeczywistości akademickiej i kariery większości naukowców.

A co z Einsteinem? Gdyby Albert Einstein żył w tej chwili w Polsce, musiałby zapomnieć o karierze naukowej. Po pierwsze – za młody na habilitację, po drugie – nieznany w środowisku akademickim i w końcu po trzecie – kim on do diabła jest, żeby wygadywać takie niestworzone rzeczy? O nie! U nas to by nie przeszło. Takich mędrków nam nie potrzeba!


1 Rorty R., Obiektywizm, relatywizm i prawda. Warszawa 1999, s. 61.

2 Por. wywiad z prof. L. Pacholskim, „Polskie uczelnie, czyli prowincjonalny chów wsobny”, Gazeta Wyborcza z dnia 10.03.2010.