Marcin Nowak

Marcin Nowak Handel B2B

Temat: Budzą się nowe Indie

Maciej Kuźmicz, Mumbai 2007-04-10

Na ulicy Dalal w Bombaju żebracy leżą przy krawężnikach, na chodniku fryzjer strzyże klienta. Obok tłum z napięciem patrzy na kilkumetrowy telebim z notowaniami spółek zawieszony na budynku giełdy. To państwo, którego próżno szukać na zdjęciach czy w przewodnikach. Te Indie obracają miliardami dolarów, mają centra usługowe, bez których nie działałyby zachodnie firmy telekomunikacyjne czy szpitale w USA.

- Hej, sir! Kup sari, świetne sari z Pendżabu! Jeden dolar, tylko jeden dolar! - krzyczy Haji Usman w łamanej angielszczyźnie, i wyciąga ręce pełne materiałów tak kolorowych i świecących, że nie da się na nie patrzeć w ostrym słońcu. - Czysty jedwab, tylko dolar, popatrz, dotknij, miękki! - przekonuje ogorzały trzydziestolatek, wciska w rękę zwój sari, a po twarzy ściekają mu grube krople potu.

Wąska uliczka bazaru w ponad 12-milionowym Bombaju aż kipi: pomiędzy dwumetrowymi straganami wypchanymi sari, koszulami i belami materiałów przeciskają się klienci, ktoś ogląda materiał, tragarze niosą na głowach bele jedwabiu. Nieruchome jest tylko powietrze, które ma temperaturę prawie 40 stopni. Ten rynek na ulicy Musafirkhana to Indie: jest kolorowo, głośno, między przechodniami kręcą się chłopcy ze słodką herbatą i orzeszkami. Jak na zdjęciach.

Kilometr dalej, przed innym rynkiem, na ulicy Dalal spory tłumek z zaciekawieniem zadziera głowy i jest nie mniej skupiony na handlu. Z napięciem patrzy na płaski, kilkumetrowy telebim z notowaniami spółek. To ekran zawieszony na budynku giełdy w Bombaju. Starsi Hindusi pokazują sobie notowania palcami i pilnie zapisują kursy. Młodzi czekają z napięciem na kurs spółki, w którą zainwestowali. Stateczne panie domu okręcone w sari stoją ze zmarszczonymi brwiami. Zaraz obok uwija się mała armia ulicznych sprzedawców herbaty, na chodniku, którym płynie tłum, fryzjer strzyże klienta. Żebracy leżą przy krawężnikach, a hinduscy taksówkarze trąbią jak szaleni. Tu kupuje się raczej za setki milionów niż za setki rupii.

To państwo, którego próżno szukać na zdjęciach czy w przewodnikach. Te Indie obracają miliardami dolarów, inwestują na wielką skalę na całym świecie, mają centra usługowe, bez których nie działałyby zachodnie firmy telekomunikacyjne czy szpitale w USA.

Są potężne, a będą jeszcze silniejsze: w tym roku ich PKB może urosnąć o ponad 8 proc., w przyszłym będzie podobnie.

Osiem procent to już norma

To, że Chiny w błyskawicznym tempie industrializują się i ich gospodarka już niedługo będzie miała duży wpływ na koniunkturę na świecie, jest jasne. Ale Azja to nie tylko Chiny: od początku lat 90. Indie, największe demokratyczne państwo na świecie, ostro liberalizuje gospodarkę i ma ambicje nie mniej globalne niż sąsiedzi. I choć tempo wzrostu gospodarczego i inwestycji nie jest tak oszałamiające jak w połowie lat 90. w Chinach, to Indie stale prą do przodu. Za dwa lata wartość PKB Indii ma przekroczyć bilion dolarów. Indie się bogacą, choć na ulicach nie zawsze to widać. W samym Bombaju jest ponad 25 tys. osób, które mają więcej niż milion dolarów.

Dowody?

Jeszcze dwa lata temu na obsługę swoich płatności Hindusi wydawali 15 mld dol. rocznie. W 2015 r. banki i instytucje finansowe mogą zgarnąć z rynku nawet 70 mld dol. rocznie! Ale nie tylko finansiści mogą zacierać ręce. Wartość sprzedanych towarów trwałego użytku, czyli np. telewizorów, samochodów, żelazek czy pralek, ma podwoić się od 2005 do 2010 r. Tak wynika z wyliczeń Boston Consulting Group, jednej z wiodących firm doradczych na świecie.

- Indie to ponad miliard konsumentów. Rzecz jasna, ten miliard jest bardzo zróżnicowany pod względem zamożności, ale nie da się ukryć, że wydaje coraz więcej. I to się nie zmieni w najbliższym czasie, bo szybko powiększa się hinduska klasa średnia, motor rozwoju gospodarczego - mówi "Gazecie" Vikram Bhalla, jeden z szefów biura Boston Consulting Group w Mumbai.

- Dziś to już nie sensacja, że Indie są jednym z najprężniej rozwijających się państw na świecie, to raczej stwierdzenie faktu. Oczywiście, są też krajem kontrastów, stąd zaraz obok budynku giełdy można zobaczyć nędzarzy śpiących na ulicach. Taka jest specyfika kraju i jeśli ktoś chce robić interesy w Indiach, musi to zaakceptować. Jeśli już zaakceptuje, ma szanse na zarobienie sporych pieniędzy - mówi Bhalla.

Skąd taki rozwój gospodarki w miliardowym kraju, który przez powojenne dekady powoli rósł w tempie 3-4 proc. rocznie? To efekt reform.

Gospodarka Indii zaczęła się rozpędzać na początku lat 90., kiedy kraj stanął przed widmem kryzysu finansowego: wysychały rezerwy walutowe de facto zamkniętej gospodarki, jeden kanał telewizyjny i trzy modele samochodów w sprzedaży musiały wystarczyć prawie miliardowemu narodowi. Licencje na działalność w najważniejszych działach gospodarki: telekomunikacji, wydobyciu, produkcji samochodów czy sektorze mediów, skutecznie wiązały ręce przedsiębiorcom.

Państwo - choć demokratyczne - miało znaczną kontrolę nad tym, co się dzieje w gospodarce. Najpierw po uzyskaniu niepodległości obawiało się, że kraj opanują zagraniczne korporacje, postawiło więc na wydawanie licencji i zamknęło gospodarkę. Później nie chciało już oddać kontroli biznesowi. W efekcie takiej polityki w 1980 r. w całych Indiach było tylko 2,5 mln telefonów i 12 tys. publicznych aparatów na 700 mln mieszkańców!

Dziś praktycznie na każdym rogu w Bombaju jest przynajmniej jedno stoisko z płatnym telefonem, z którego bez problemu może zadzwonić każdy, a minuta połączenia komórkowego w jednej z kilku sieci, które ostro walczą o klientów, kosztuje zaledwie 1 rupię (nieco ponad 2 centy). Na bazarze, na którym sprzedaje się sari, tradycyjni kupcy co chwilę rozmawiają przez nowoczesne komórki Nokii (ma tu 70 proc. rynku telefonów). Mogą bez problemu zamówić dodatkową partię towaru w jednej chwili, a nie pocztą.

Również dziś rezerwy walutowe są na poziomie ponad 170 mld dol., programów telewizyjnych w całym kraju jest blisko tysiąc, a fordy ikon czy hondy city, specjalne modele na hinduski rynek, coraz częściej widać na ulicach.

Skok w rynek

Reformy, które wprowadził rząd premiera Narasimha Rao, to przede wszystkim zmniejszenie regulacji w gospodarce (zniesienie pozwoleń na działalność), otwarcie granic dla importu, przyciąganie inwestorów zagranicznych.

Efekty przyszły szybko: dzięki taniej, ale doskonale wykwalifikowanej kadrze ten kraj stał się synonimem nowoczesnych usług. To właśnie do Indii wielkie korporacje przenoszą swoje centra telefoniczne, hinduscy księgowi rozliczają amerykańskie i europejskie faktury, lekarze diagnozują pacjentów przez internet.

Takie inwestycje nie wymagają budowy fabryk, ale są ważne: pozwalają na podnoszenie poziomu wiedzy, przekazywanie innowacji. Nic więc dziwnego, że dziś Indie rosną właśnie dzięki usługom: tworzą one ponad 54 proc. PKB, podczas gdy w Chinach jedynie 40 z każdych 100 dolarów, jakie wytworzy cała gospodarka, pochodzi z sektora usług. Ale w Indiach nie to, że są dostępni tani pracownicy, liczy się najbardziej.

- Fenomen Indii to połączenie przedsiębiorczości z dobrze wykwalifikowaną kadrą i innowacyjnością. Właśnie dlatego przewagą tego kraju jest nie najniższy na świecie koszt pracy, jak w Chinach czy Indonezji, ale przede wszystkim dostępność specjalistów z doświadczeniem. To powód, dla których miasta takie jak Bangalore, Hyderabad czy Pune rozwijają się coraz szybciej - mówi Vikram Bhalla z BCG. Przykład?

Zatrudnienie przez firmę farmaceutyczną klasowego specjalisty biochemika, który pracuje nad rozwojem leków, kosztuje ok. 10 tys. dol. rocznie. Wyposażenie laboratorium, w którym będzie pracował - drugie tyle. Wszystko dzięki tradycyjnie wysokim nakładom na naukę, które Indie przez lata ponosiły bez mrugnięcia okiem. W Europie inżynierowi takiej klasy trzeba byłoby zapłacić przynajmniej dziesięć razy więcej.

- Centra telefoniczne, które rozsławiły Indie na całym świecie, już dawno nie są najważniejsze w sektorze usługowym. Dziś międzynarodowe korporacje przenoszą do tu przede wszystkim centra badawcze, bo okazuje się, że praca nad ulepszeniem produktu jest tu znacznie tańsza niż w Europie. Już dziś takich centrów jest około 30, a powstają kolejne - wyjaśnia Bhalla. Jedną z firm, które zdecydowały się na taki krok, jest Intel - producent mikroprocesorów ma na południu Indii, w Bangalore, jedno ze swoich największych laboratoriów. Zainwestował w nie 1,7 mld dol.

Problem jednak w tym, że sam wysoki udział sektora usług w gospodarce nie wystarczy, by nazwać ją dobrze rozwiniętą. W Bangladeszu usługi tworzą 52 proc. PKB, a państwo jest jednym z najuboższych na świecie.

W Indiach bowiem PKB na głowę to zaledwie 720 dolarów, podczas gdy w Chinach już o 550 dol. więcej. Krezusi Azji - Japończycy - mają na jednego mieszkańca prawie 39 tys. dol.

A to znaczy, że według szacunków Banku Światowego znaczna część Indii pomimo błyskawicznego rozwoju nadal żyje w nędzy.

Wzrost, ale bez biednych?

Te 720 dol. to właśnie dowód na zaniedbaną industrializację wstrzymaną przez licencje i przewagę sektora rolnego, który dziś zatrudnia ponad 600 mln ludzi. Wieś hinduska jest biedna - często bez bieżącej wody, dróg, dostępu do opieki zdrowotnej.

Dysproporcje widać na każdym kroku. Kiedy wyjdzie się z bajecznie kolorowego bazaru z tkaninami przy Musafirkhana, przejdzie przez jezdnię i zagłębi pod jedną z estakad w Bombaju, można bez problemu natknąć się na tragarza śpiącego w swoim koszu z głową na krawężniku, kobietę w strzępach sari, która myje w wodzie z butelki swoje małe dzieci i mężczyzn w wyszmelcowanych ubraniach, których jedynym dobytkiem jest drewniany wózek: na nim śpią, dzięki niemu pracują i jedzą.

Rząd stara się nadrabiać zaległości: ogłoszona w minionym roku polityka otwierania specjalnych stref ekonomicznych ma przyciągnąć do Indii nie tylko firmy, które dają pracę wąskiej grupie specjalistów. Ma też ściągnąć inwestorów, którzy zbudują fabryki i dadzą prace rzeszom migrującym do miast.

I choć chętnych jest wielu (godzina pracy niewykwalifikowanego robotnika w Indiach nie jest wiele droższa od godziny pracy w Chinach), strefy powstają powoli. Powód? Protesty rolników, którzy są wywłaszczani. Docelowo stref, w których obowiązywałyby wakacje podatkowe, ma być kilkaset.

- Poważną barierą w rozwoju Indii jest infrastruktura, nieco mniejszą, ale również ważną - biurokracja - mówi Vikram Bhalla z BCG.

To prawda: główne ulice Bombaju są jeszcze w niezłym stanie, ale kiedy zapuścić się na północ miasta, z dala od centrum, asfalt jest kładziony sporadycznie, nie mówiąc o ulicach w slumsach - a właśnie tam mieszka co drugi rezydent największego miasta Indii. W porównaniu z Chinami nie ma też eksplozji na rynku nieruchomości, znalezienie mieszkania nie jest łatwe, a znalezienie biura o europejskim standardzie w gospodarczej stolicy Indii to już wyczyn. To wszystko ma się zmienić - dzięki rządowym planom inwestycji w infrastrukturę. Ale zmienia się powoli.

- Właśnie dlatego jeśli inwestować w Indiach, to dziś. Według analiz jesteśmy na podobnym etapie rozwoju, co Chiny pięć-sześć lat temu. Prawdziwy boom może dopiero nadejść. Warto pamiętać, że Indie nie rosną tak szybko jak Chiny, ale też im mniejsze wahania wzrostu, tym bardziej stabilna jest gospodarka. Nie będzie więc nagłego załamania - podsumowuje jeden z szefów BCG w Indiach.

W załamanie hinduskiej gospodarki w żadnym wypadku nie wierzą też drobni inwestorzy spod budynku giełdy. Choć w poniedziałek 2 kwietnia po podwyżce stóp procentowych Sensex, największy indeks giełdy w Bombaju, spadł z 13 tys. pkt o prawie 500 pkt, Kamlesh Javeri jest optymistą. Korpulentny pięćdziesięciolatek w okularach z uśmiechem wyjaśnia zawiłości giełdy w Bombaju. Nie wygląda na inwestora: nosi zwykłą koszulę, brązowe spodnie, w ręku ma wyblakłą niebieską torbę. Tak jak większość ludzi na ulicy w Bombaju.

- Gram na giełdzie od lat. Stawiaj na spółki IT, one się dziś opłacają najbardziej. Ja kupiłem, trzymam i drożeją. To jest przyszłość Indii. To nic, że ostatnio giełda spadła. Odbije się na pewno, fundamenty są mocne - mówi z miną znawcy.

- Wipro, Infosys, Tata Consulting Services - te firmy już są duże, a one dopiero się zagnieździły na światowym rynku. Jak się rozkręcą, dopiero wszyscy zobaczą, jakie interesy mogą robić Indie. A mamy jeszcze gigantów takich jak TATA. Świat o nich jeszcze usłyszy. Ja ci mówię, to dopiero początek.

Maciej Kuźmicz, Mumbai

http://serwisy.gazeta.pl/swiat/1,34189,4049707.html