Grzegorz
B.
copywriter;
ghostwriter
Temat: łot da fak?
Uzbroiwszy się w popcorn i solidną dawkę wszelakich chemikaliów w płynie, zaległem sobie w moim wspaniałym skórzanym fotelu z ikei. Cel: obejrzeć mecz.A własciwie... Obejrzeć współczesnych gladiatorów. Atletów walczących "do krwi ostatniej kropli z żył". Prawdziwych bohaterów. Ech, któż nie marzył, by być jak oni. By grać do końca, pomimo złamanej nogi/ręki/urawego palca/zdrowo obitej dupy. Dla kibiców, dla widowiska, dla gry. Jak wspomniani na wstępie gladiatorzy.
I CO WIDZĘ KURWA??????
Chłop 100 kilo wagi, dwa razy taki jak ja w barach, posmyrany po twarzy przez rywala pada jak długi i płacze na boisku. Och. Targnął mną wstrząs.
Chwile potem, delikatne zwarcie. Jeden drugiego barkiem pchnął na arenę... ekhm - sory - na boisko. "Panie Sędzio" - wrzeszczy popchnięty - "a on mnie popchnął!" I leży. I czega. Aż go bóg zabierze. A w każdym razie aż przybiegną masażyści, powiedzą mu: "No dobra kurwa. Wstawaj i nie pierdol". I wtenczas on wstaje, ale grymas bólu pozostaje na twarzy jego. Na wszelki wypadek. A nóż coś spierdoli - będzie na co zwalić winę.
A w drugiej połowie? Dziwne. Mnie się zdawało, że jak prawdziwy wojownik dostanie lekko z łokcia, to wstaje i walczy dalej. A nie że leży, płacze, wzywa bóstwa rozmaite, od Trygława i Swaroga poczynając, na Tadziu z Torunia kończąc (ot, na wszelki wypadek), wieszczy swój rychły koniec. Łzy spływają po jego twarzy.
Łot da fak? To są faceci? Czy pizdeczki bez krzty ikry (czyt. "bez jaj")? Odechciewa się oglądać piłkę nożną.