Temat: Zbiurokratyzowane społeczeństwo obywatelskie
Pozwolę sobie wkleić poniżej artykuł z Wyborczej na ten temat:
Urzędasy, bez serc, bez ducha Agnieszka Graff* 2010-01-06, ostatnia aktualizacja 2010-01-08 19:21:10.0
Nie ma pieniędzy na przemoc w rodzinie? A zatem zajmiemy się szkoleniami dla bezrobotnych, bo na to jest unijny grant nr 658/555. Organizacje pozarządowe. Spojrzenie z wewnątrz
Zacznę od deklaracji lojalności, bo to, co mam do powiedzenia, może zostać odczytane jako akt nielojalności. Tymczasem moja lojalność jest szczera. Deklaruję zatem sympatię i zaufanie wobec licznych organizacji pozarządowych, z którymi od lat współpracuję, z których publikacji i stron internetowych regularnie korzystam.
Mój NGO-sowy punkt odniesienia to Krytyka Polityczna, Feminoteka, Fundacja Batorego, Fundacja Helsińska, Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny i wiele organizacji, których bywam gościem. Kłopoty z NGO-sami to także moje kłopoty. Mówię ze środka.
Chodzi o stan tego czegoś, co miało być "społeczeństwem obywatelskim", ale nigdy się nim nie stało. Przemianom po 89 roku towarzyszyło marzenie o samoorganizacji obywateli, o odbudowie więzi społecznych. Powszechne zaangażowanie, zrzeszanie się, tworzenie społeczności ludzi zaangażowanych, ale niezależnych od państwa - to właśnie miało się zacząć dziać wkrótce po rozpadzie dawnego ustroju paraliżującego ludzką inicjatywę. Po zburzeniu okropnego muru i podniesieniu przebrzydłej kurtyny. Ale nic takiego nie nastąpiło.
"Marzyliśmy o społeczeństwie obywatelskim, a mamy całą masę organizacji pozarządowych" - zdanie to przypisuje się Jánosowi Kisowi, jednej z czołowych postaci przemian demokratycznych na Węgrzech. Podobne słyszałam z ust sfrustrowanych działaczek i działaczy w Polsce. Mówią tak ekolodzy, feministki, ludzie działający na rzecz mniejszości seksualnych, osoby zaangażowane w walkę z rasizmem i antysemityzmem. Opinie te wypowiada się jednak półżartem i nieco ściszonym głosem - krytyka NGO-sów to temat raczej na prywatne spotkanie niż na konferencję prasową.
Mamy kłopot z kłopotem. Nie potrafimy go nazwać, czujemy się niewygodnie uwikłani w to coś, co należałoby poddać krytyce. Zwieramy szyki. Wszak żyjemy w kraju, gdzie politykom zdarza się publicznie twierdzić, że społeczeństwo obywatelskie jest obce polskiej kulturze narodowej. Krytyczny namysł nad formułą własnego zaangażowania zostawiamy na później, winnych szukamy poza sobą.
Mój głos nie jest donosem w sprawie złych intencji czy złej pracy Iksa czy Igreka, choć i te się zdarzają. Kłopot z trzecim sektorem ma charakter systemowy i doczekał się własnej, nieco pokracznej nazwy: "NGO-izacja". Polega ona na instytucjonalizacji działań, które powinny być (i w latach 60. czy 70. były) oddolne i spontaniczne. Na nadmiernej profesjonalizacji tego, co się kiedyś nazywało "działaniem". Ruchy społeczne rozdrobniły się, a małe organizacje nie potrafią się oprzeć presji neoliberalnego porządku ekonomicznego - działają jak małe firmy.
Nie było spisku ani zamachu na niezależność trzeciego sektora. Dramat NGO-izacji wynika po części z historii - z apolityczności czy wręcz antypolityczności wbudowanej w samą koncepcję społeczeństwa obywatelskiego, tak jak ją formułowano w latach 80. w środowiskach dysydenckich we wschodniej Europie. Politykę zostawmy politykom, ekonomię ekonomistom, a idealiści niech się zajmą budowaniem strefy wolności zwanej teraz trzecim sektorem. I ten sposób myślenia po prostu się nie sprawdził. Apolityczność okazała się paraliżująca, stała się przyczyną samomarginalizacji.
Organizacje pozarządowe wyrastają z pewnej odważnej, wręcz utopijnej wizji sprawiedliwości, z pragnienia głębokiej zmiany społecznej. Jednak odchodzą od tej szerokiej perspektywy, bo zajęte są własnym przetrwaniem. Ubiegają się o granty, uczą się biurokratycznej nowomowy, a realizując wymagania systemu, zatracają własną antysystemową tożsamość. Ulatnia się tak ceniona niezależność. Funkcjonują "od projektu do projektu" i stopniowo dopasowują swoje cele do celów źródeł finansowania. Nie ma pieniędzy na przemoc w rodzinie? A zatem zajmiemy się szkoleniami dla bezrobotnych, bo na to jest unijny grant nr 658/555. Trochę fantazjuję, ale podobnych opowieści słyszałam wiele.
Jest też rytualna opowieść o konfliktach i rywalizacji. Tymczasem to NGO-izacja (a nie kłótliwa natura działaczy) sprawia, że zanika poczucie wspólnoty celu między pokrewnymi organizacjami. Zamiast współpracować, rywalizują między sobą o ograniczone fundusze. I wreszcie - bagatela! - problem z reprezentacją. Ponieważ NGO-sy odpowiadają przed grantodawcami, znikają im z oczu grupy społeczne, których interesy miały reprezentować.
Organizacje te powstawały wokół pewnych politycznych wizji, ale instytucjonalizacja sprawiła, że nauczyły się unikać myślenia w kategoriach ideologicznych. Przejmują język technokratów, rezygnując z języka wartości. Zamiast o sprawiedliwości, mówią o skuteczności. Zamiast powtarzać, że równość jest podstawą demokratycznego ładu, argumentują, że "równość się opłaca". Dawni idealiści uczą się posługiwać językiem grantów, projektów i raportów - nudnym i drętwym, bo wypranym z marzeń i emocji.
Przyglądając się lewicowej ucieczce od lewicowości, warto sobie uprzytomnić, że podobnych zahamowań ideologicznych nie mają współcześni fundamentaliści religijni. I to oni skutecznie zagospodarowują dziś na całym świecie przestrzeń zbiorowej aktywności, społecznego gniewu, sprzeciwu wobec niesprawiedliwości i nierówności. Dzieje się tak dlatego, że fanatycy religijni mówią językiem wizji i wartości, a nie językiem grantów i raportów
O tym, że religijna prawica nie podlega NGO-izacji, mówią na międzynarodowych konferencjach kobiety z krajów arabskich, Afryki, Ameryki Południowej. W Polsce jest podobnie. Najpotężniejszym przejawem społeczeństwa obywatelskiego jest Rodzina Radia Maryja, zdolna do mobilizowania zastępów wolontariuszy czy manifestantów (w 2007 roku Rodzina miała 135 tys. 200 członków). Tworzone przez Rodzinę "podwórkowe kółka różańcowe dzieci" to masowy oddolny ruch społeczny, który daje ludziom poczucie sensu i celu.
Polscy konserwatyści mogą nie lubić określenia "społeczeństwo obywatelskie", ale doskonale wiedzą, że zbudowała je w Polsce strona kościelna. "Czy nie wokół polskich parafii kwitnie najbujniej polski republikanizm - zwany z cudzoziemska społeczeństwem obywatelskim?" - pytają retorycznie Marek Cichocki i Dariusz Karłowicz w numerze "Teologii Politycznej" poświęconym polskiej tożsamości narodowej
Trudno sobie wyobrazić świat, w którym po naszej - lewicowej - stronie zamiast licznych małych fundacji i stowarzyszeń istnieją dynamiczne, masowe, wewnętrznie demokratyczne, antysystemowe ruchy społeczne. Ruchy, które mają wizję innego świata, a nie tylko plan działania na następnych kilka miesięcy. Fakt, że nie potrafimy sobie tego wyobrazić, to jeden z efektów NGO-izacji. To proces, który prowadzi do atrofii marzeń, wikłając dawnych marzycieli w pracę na rzecz systemu, który pragnęli zmieniać. Zamiast zmieniać system, obsługują go.
Analizy NGO-izacji dotyczą często konkretnych problemów, takich jak zależność od sponsorów, profesjonalizacja i związane z nią wypalenia zawodowe, biurokratyzacja czy charakterystyczna dla małych, zamkniętych grup zabójcza dynamika wewnętrznych konfliktów. Warto jednak pomyśleć szerzej - zastanowić się nad relacją między organizacjami pozarządowymi a współczesnym porządkiem władzy na świecie.
Dramatycznie skurczyła się wspólna przestrzeń, sfera wolności i działania na rzecz dobra wspólnego. Mechanizmy rynkowe przeniknęły tam, gdzie z pozoru nie powinny być obecne, np. do ruchów społecznych, które odwołują się do idei praw człowieka czy równości płci. Jak pisze brytyjska socjolożka Barbara Einhorn, wschodnia Europa wpadła po 1989 roku w "pułapkę społeczeństwa obywatelskiego". Zamiast budować ruchy na rzecz systemowych zmian społecznych, NGO zajmują się łataniem dziur, które zostawia po sobie wycofujące się z wielu sfer życia państwo
I tak działaczki kobiecych organizacji zostały zredukowane do roli dostarczycielek usług w sferach haniebnie zaniedbanych przez państwo, takich jak pomoc dla ofiar przemocy, szkolenia dla bezrobotnych, telefony zaufania, w których młodzież może się dowiedzieć, jak nie zajść w ciążę, itd., itp. Im więcej robią NGO-sy, tym mniej robi państwo. Tymczasem małe, wciąż walczące o przetrwanie organizacje nie są w stanie zaspokoić morza potrzeb. Starając się to robić, budzą jednak coraz większe roszczenia i pretensje, a jednocześnie tracą jednak z oczu wizję, która towarzyszyła ich powstaniu. I tak koło się zamyka.
Paradoks polega na tym, że godząc się na usługowy, apolityczny model ruchu społecznego, feministki uwiarygodniają patriarchat, a lewicowcy stają się listkiem figowym kapitalizmu, dostarczając alibi twórcom procesu wszechogarniającej prywatyzacji. Widać to było doskonale, gdy sukces Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy omawiano w mediach, sugerując, że jest to najlepszy dowód na to, że służbę zdrowia w Polsce należy całkowicie sprywatyzować. Państwo ma służyć bogaczom, biednymi zajmą się organizacje pozarządowe.
Czy tak ma wyglądać demokratyzacja? Czy to mieliśmy na myśli, marząc o społeczeństwie obywatelskim? Można to nazwać "pracą u podstaw" i tak zapewne widzą swoją rolę liczni etatowi pracownicy NGO-sów. Sądzę jednak, że ta praca jest syzyfowa, a towarzyszy jej smutek politycznej kapitulacji. Działając w ramach trzeciego sektora, nie jesteśmy podmiotami politycznych przemian, lecz trybem w machinie neoliberalizmu.
Oddalamy od siebie świadomość, jak daleko zabrnęliśmy w ślepy zaułek apolitycznej usługówki. Nasze kłopoty tłumaczymy niedostatkami zewnętrznymi. Narzekamy na bierność Polaków, na obojętność polityków, na własną rzekomą konfliktowość. Jak tu budować społeczeństwo obywatelskie, jęczymy, skoro żyjemy w kraju ludzi chorobliwie nieufnych, lojalnych tylko wobec własnej rodziny, biernych.
Stanowi polskiego społeczeństwa zwykliśmy przypisywać słabość polskich ruchów społecznych. A gdyby tak odwrócić tę zależność? A może to typ aktywności, jaką proponujemy, alienuje tych, którzy mogliby chcieć się do nas przyłączyć? Co my właściwie mamy do zaoferowania kobietom, skoro w Polsce nie ma ani jednej organizacji feministycznej, do której można by się zwyczajnie zapisać i uczestniczyć w jej działaniu według jakichś klarownych reguł, nie będąc jej etatową pracowniczką?
Da się działać inaczej. Coroczne marcowe manify są właśnie próbą budowania ruchu kobiecego poza NGO-sową niszą - bez struktur i etatów, za to z radosnym zaangażowaniem. Z roku na rok są liczniejsze, nawet media zaczęły traktować uliczny feminizm serio. Ale, po pierwsze, manify odbywają się raz w roku, po drugie, nie towarzyszy im długofalowa polityczna strategia. Partia Kobiet także próbowała przełamać NGO-sowy marazm - zabrakło politycznego sukcesu, ale przecież udało się zmobilizować setki kobiet. Czerwcowy Kongres Kobiet Polskich to też istotny wyłom - był otwarty i otwarcie polityczny. Zbiórka podpisów pod projektem ustawy o parytetach pokazała, że jednak da się działać wspólnie, mieć wzajemne zaufanie i pragnąć zmian.
Od lat nasze środowisko - czyli lewicująca inteligencja, ludzie, których uwiera neoliberalny model przemian, a także uprzywilejowane miejsce katolicyzmu w debacie publicznej - krąży wokół problemu NGO-izacji. Nie doszło jednak do otwartej debaty na ten temat. Podpisujemy się raz po raz pod protestami - a to w sprawie heilujących pod pomnikiem Dmowskiego bojówek ONR, a to w kwestii ustawy o in vitro czy dramatów wynikających z zakazu aborcji. "Działamy", ale nie czujemy się uczestnikami ruchów społecznych, raczej gośćmi tych czy innych NGO-sów. Niechętnie o tym rozmawiamy.
Może obawiamy się, że nasz "kłopot" zostanie wykorzystany przeciw nam? Sądzę, że głęboki powód jest inny. Otwarta debata o NGO-izacji wymagałaby zakwestionowania sensu naszego istnienia w przestrzeni publicznej w obecnych ramach strukturalnych. NGO-izacja to potężny proces, potężny samoreprodukujący się mechanizm sprzężony z relacjami władzy we współczesnym świecie. Jesteśmy uczestnikami tych procesów. Gorzej - jesteśmy w znacznym stopniu ich produktem.
*Agnieszka Graff, adiunkt w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW, autorka książek "Świat bez kobiet" i "Rykoszetem", członkini zespołu "Krytyki Politycznej", od lat zaangażowana w ruch kobiecyTekst to rozszerzona wersja wystąpienia na konferencji "Gender w UE. Przyszłość unijnej polityki równościowej" zorganizowanej 28 października 2009 r. w Warszawie przez przedstawicielstwo Fundacji im. Heinricha Bölla w Polsce. Ukaże się w materiałach pokonferencyjnych Agnieszka Graff*