Jarosław Sozański

Jarosław Sozański prawnik
(międzynarody, Unia,
prawa człowieka),
Uczelnie

Temat: Władysław Zagoździński, 1902-1974, cukiernik warszawski

WŁADYSŁAW ZAGODZIŃSKI (1902-1974) – WARSZAWSKI CUKIERNIK

Cukiernia Władysława Zagodzińskiego nie była mała i zajmowała narożnik kamienicy. Przykuwała uwagę dużymi witrynami i szyldami. Jej dzieje opisał Wojciech Herbaczyński w książce "W dawnych cukierniach i kawiarniach warszawskich".
Młody Zagożdziński, przybysz z okolic Równego, praktykował w Warszawie u Rydzewskiego przy Krakowskim Przedmieściu 12, potem pracował u Moczulskiego przy Chłodnej 40, wreszcie w 1926 r. otworzył własną cukiernię przy Wolskiej 53, u zbiegu ze Skierniewicką. Cztery lata później przeniósł się do kamienicy pod numerem 66, u zbiegu z ulicą Syreny. Ten lokal był duży. Mieścił sklep, pomieszczenie ze stolikami dla gości, salę ze stołami bilardowymi i duże zaplecze z pracownią cukierniczą. Wystrój - jak na dzielnicę wolską przystało - był skromny, ale zdaniem Herbaczyńskiego gustowny. Ściany pomalowane na kremowo dodawały ciepła, wnętrze oświetlał żyrandol i kinkiety. Na stolikach wykładano codzienne gazety, a także tygodniki. Produkcja słodkości nie była mała, a asortyment szeroki. Cukiernia była na tyle duża, że można było w niej ustawić stoły do bilarda. Zadbano również o telefon. Sam właściciel był wielkim miłośnikiem szachów, przy których spędzał mnóstwo czasu. Pracownia słynęła z najróżniejszych smakołyków, od lodów po ciasta... Do cukierni Zagoździńskiego przyjeżdżali ludzie z najdalszych zakątków Warszawy. Krążyła pogłoska (a może prawda), wedle której po pączki z tej cukierni miał wysyłać swojego adiutanta Marszałek Józef Piłsudski! "A że Zagodziński był fachowcem dobrym, zyskał rzesze kupujących i sympatię mieszkańców. W sklepie przy bufetach był tłok, a przy stolikach też gości nie brakowało" – odnotował Herbaczyński. Nad utrzymaniem ciepłej atmosfery czuwała żona cukiernika Natalia (z domu Danielak). "W lecie firma słynęła z lodów, w okresie świąt Bożego Narodzenia - ze strucli makowych, orzechowych, migdałowych. Na Wielkanoc - z mazurków, babek i marcepanowych święconek. Te święconki stały się sławne. Według opinii cechu Zagoździński był artystą w ich wyrobie. Nikt mu nie dorównywał. Przed Wielkanocą zamawiał u stolarza kilkaset drewnianych stoliczków. Pokrywał ładnymi serwetkami z napisem: »Alleluja" i układał na nich swoje święconki. Czego tam nie było! Indyk pieczony i łeb świński, bochenek chleba i bryłka masła, i mazurki, i jajeczka, i placek, i babki z naturalnego ciasta, i karafka z kolorowym winem - syropem. Pośrodku stał baranek z białego cukru z czerwoną chorągiewką, a obok kropidełko. Wszystko w naturalnych kolorach z roślinnych farb, rozłożone estetycznie na specjalnych talerzykach z kredowej tektury" - zachwycał się Herbaczyński, twierdząc, że po te cuda przyjeżdżano aż z samego Śródmieścia. Z podobnym rozmachem i troską o klimat świąt przygotowywano ciasta na Boże Narodzenie, nie stroniąc też od przyjmowania zamówień i dostawy do domu.
Warto tu zwrócić uwagę, że pan Władysław, przybysz spod Równego, zrobił w Warszawie błyskawiczną karierę w wybranym zawodzie. Prawdopodobnie przyjechał tu w wieku 20-21 lat. W pracowniach Rydzewskiego i Moczulskiego spędził chyba po dwa lata. Wybór tych firm skłania do refleksji; były to zakłady znane z rzetelności ale unikające pogoni za modą i blichtrem. Doskonalił tam nie tylko swoje umiejętności fachowe, ale też podglądał jak się prowadzi firmę, jak się zdobywa klientów i markę. I potem z wielkim sukcesem i znawstwem otworzył własną cukiernię (najpierw na Wolskiej 53, a nieco później na Wolskiej 66), która już po kilku latach zyskała markę - była w Warszawie znana i ceniona...
Cukiernik wraz z rodziną (żoną i dwiema córkami Hanką i Danką) mieszkał w tej samej kamienicy. Zdaniem Herbaczyńskiego wieczorem lubił grać w szachy w cukierni. Zasiadał przy stoliku ze swoim przyjacielem, też cukiernikiem, Franciszkiem Pasoniem i tak, zastanawiając się nad ruchami, siedzieli często do nocy. Innym znanym mieszkańcem tej kamienicy był dr Adam Ettinger, profesor kryminologii w Wolnej Wszechnicy Polskiej oraz wykładowca na innych uczelniach Warszawy i Łodzi. W mieszkaniu zebrał on ogromną bibliotekę z zakresu socjologii, historii filozofii i kryminologii. Musiała imponować, skoro Edward Chwalewik wymienił ją w swoim „Spisie zbiorów polskich”, opublikowanym w 1926 r. Ettinger sam był autorem książek, z których najgłośniejsza to wydany w 1924 r. "Zbrodniarz w świetle antropologii i psychologii". (Los sprawił, że kilkadziesiąt lat później, w 2009 r., w tej samej kamienicy na klatce schodowej nieopodal mieszkania kryminologa znaleziono ciało zamordowanego mężczyzny.) Ettinger często przychodził do pachnącej cukierni Zagoździńskiego. Zmarł w 1934 roku… A według opinii cechu rzemiosł Zagodziński był artystą wyrobów cukierniczych. Nikt mu nie dorównywał. To w tym okresie koledzy i znajomi zaczęli do niego mówić „Panie nad-Blikle”.
Kolejnym magnesem przyciągającym w pobliże narożnika Wolskiej i Syreny był sklep czeskiego koncernu obuwniczego Bata. Znajdował się już jednak nie w domu pod nr. 66, ale w jego bezpośrednim sąsiedztwie, w niepozornej, dwupiętrowej kamieniczce przy Wolskiej 64. Jednak już samo jego urządzenie w tym miejscu świadczyło o zmianie charakteru ulicy. Wolska z jej śródmiejskim przedłużeniem, czyli Chłodną, stanowiła rodzaj głównej arterii handlowej dzielnicy. Jak wyglądały wnętrza Baty przy Wolskiej? Tego nie wiemy, ale należy przypuszczać, że był to sklep nowoczesny, urządzony zgodnie ze standardami firmy. We wrześniu 1939 r. miała tych sklepów w całej Warszawie kilka.
W czasie wojny cukiernia funkcjonowała nadal, choć skromnie, stosownie do reglamentowanego i kartkowego zaopatrzenia.
Podczas okupacji niemieckiej sklep Baty istniał nadal. Egzystowała też cukiernia, tyle że zakres produkcji stał się dużo mniejszy. "Racje żywnościowe przydzielane przez Niemców były małe, a że ciastka zawierały cukier, tłuszcz, jajka (sacharyny używano tylko do słodzenia napojów) kupujących nie brakowało" - opisywał Herbaczyński.
W kamienicy w czasie okupacji powstał też sklep fotograficzny braci Tadeusza i Mieczysława Kozłowskich. Sprzedawali nie tylko materiały filmowe, ale też handlowali tapetami, m.in. od Franaszka, którego fabryka znajdowała się niedaleko, przy Wolskiej. Jednocześnie działali w podziemiu. Zaplecze sklepu stanowiło punkt spotkań konspiracyjnych. Tu szefem był lekarz pediatra Rot. W okupację kochały się w nim wszystkie kobiety. Przystojny, wysoki o szlachetnych rysach i jasnych włosach. Towarzyski pan - wspominała Maria Kalina Zalewska.
Tragiczne dni nadeszły w pierwszych dniach sierpnia 1944 r. po wybuchu Powstania Warszawskiego. Niemcy, posuwając się Wolską, od 5 sierpnia, zawsze o świcie wyganiali z kamienic mieszkańców i rozstrzeliwali ich tysiącami. A domy palili. Oszczędzonym ludziom kazali kopać przydrożne doły i grzebać tam zabitych.
I tu koniecznych jest kilka słów dotyczący tych wydarzeń. Po wybuchu Powstania do Warszawy, z wypoczynku w Grandzie w Sopocie, ściągnięto generała SS Ericha von dem Bach Zelewskiego. On to, w ramach akcji „oczyszczania przedpola” do walki z powstańcami, osobiście komenderował wymordowaniem na Woli ponad 60 tysięcy osób spośród ludności cywilnej, w tym kobiet i dzieci. Rozkazał też spalić szpitale z chorymi w środku, po rozstrzelaniu lekarzy i pielęgniarek. Tak postępowała w czasie wojny arystokracja niemiecka. A wspominany esesman uniknął jakiejkolwiek odpowiedzialności, bowiem po wojnie był chroniony najpierw przez władze amerykańskie, a potem RFN, które odmawiały wydania go Polsce lub postawienia przed sądem. Dlatego mógł w luksusie i spokoju dożyć naturalnej śmierci w 1972 r.
Tak więc wtedy spłonęła kamienica przy Wolskiej 66. Jej mieszkańcom cudem udało się uniknąć pogromu; ostrzeżeni na czas uciekli. Osmalone mury domu oglądamy na wstrząsających fotografiach ze źródeł niemieckich ukazujących kolumny cywili pędzonych przez Niemców ulicą Wolską, najpierw do pobliskiego kościoła parafialnego św. Wojciecha (punkt zborny, wokół którego zrobiono latryny), gdzie wygnańcy spędzili noc, a potem do obozu przejściowego w Pruszkowie. Zagoździński, którego Niemcy - podobnie jak innych mężczyzn – wzięli do rozbierania barykad, zdołał uciec. Przedostał się do Pruszkowa, gdzie miał kuzynów, którzy wyrobili mu kenkartę, ausweis i pracował w piekarni, która piekła chleb dla ludności i wojska – pisał Herbaczyński. Przeżyli też inni członkowie jego rodziny. Starszą córkę Niemcy wywieźli pod Wrocław, gdzie pracowała w fabryce przy krojeniu i suszeniu jarzyn. Młodsza najpierw ukrywała się na Ukrainie, a po Powstaniu została wyniesiona z obozu w Pruszkowie jako (rzekomo) chora na tyfus. Przez Pruszków przeszła też Natalia żona Władysława. Po wojnie wszyscy spotkali się w maju 1945 r. w ruinach spalonej kamienicy przy Wolskiej 66. Jej mury okazały się na tyle mocne, że mieszkańcy sami ją odbudowali. Na parter wróciła też cukiernia Zagoździńskiego, choć skromniejsza niż przed wojną - bez stolików kawiarnianych i bilardów. Ciężkie czasy dla cukierni zaczęły się dopiero wraz z powojenną „bitwą o handel”. Jak pisze Herbaczyński, władze państwowe wprowadzały urzędowe receptury, naturalne surowce zastępowano zamiennikami, za „nadmierne” dochody wlepiano podatkowe domiary. Celem było niszczenie prywatnej inicjatywy. Skończyło się to dopiero po Październiku '56, kiedy cukiernia na kilkanaście lat wróciła do normalnej pracy. Jednak w 1973 r. władze miasta, powiększając sąsiednie sklepy, wyrzuciły cukiernię Zagożdzińskiego z domu przy Wolskiej 66, dając mu lokal zastępczy w bloku kolonii Wawelberga przy Górczewskiej 15. Trzeba było się przenieść i podjąć pracę w skromniejszych warunkach. Utrwaliło to ograniczenie produkcji do jednego asortymentów – pączków, ale według starej receptury. Firma rodzinna istnieje tam do dziś, a prowadzi ją już czwarte pokolenie cukierników (obecnie Sylwia, córka Zeni Adamuszewskiej).
Na przełomie XIX i XX w. przy Górczewskiej 15, za darowiznę 300 tysięcy rubli powstała kolonia domów robotniczych Instytucji Tanich Mieszkań Hipolita i Ludwiki Wawelbergów, warszawskich bankierów, działaczy społecznych i mecenasów kultury. Obecnie budynki te wyglądają smutno i ponuro, nie odnawiane, ze śladami wojny na swoich murach. Z zewnątrz nie prezentuje się specjalnie zachęcająco. Jednak wystarczy podejść trochę bliżej, żeby zostać zwabionym do środka niesamowitym wręcz zapachem. Wąskie pomieszczenie, na ścianach kilka dyplomów, stara lada z jasnego drewna, za szybą cała góra pączków... Jeszcze kilka lat temu przed wejściem na stołeczku siadała Pani Hanna Grelof, córka Władysława Zagoździńskiego. Stały widok w krajobrazie tej części Woli.
Sama kamienica przy Wolskiej 66 w latach 2007-08 została wyremontowana. Niestety, nie jest to odnowa konserwatorska. Na elewacjach nie przywrócono dawnego detalu architektonicznego, za to ogacono je styropianem i otynkowano na gładko.

Widok domu przy ulicy Wolskiej 66 na przełomie lat 1950-1960. Narożne mieszkanie na II p. należało do państwa Zagodzińskich, a cukiernia do 1973 roku była na parterze.
(cyt. za J.J. Majewskim, Warszawa nieodbudowana – Wolska 66, GW 1.01.2012 i W. Herbaczyńskim)

Tradycyjna kolejka po pączki na Górczewskiej 15 w tłusty czwartek
Powyższe refleksje warto uzupełnić o życie prywatne Władysława Zagodzińskiego. Ożenił się chyba w 1926 roku, z warszawianką, młodszą o dwa lata Natalią (zwana przez bliskich Talką) z Danielaków. Wtedy nabyli duże mieszkanie na II piętrze w tymże domu co cukiernia. Wkrótce zamieszkała z nimi też matka Natalii - Ludwika. Ludwika, zwana Lucią, miała pięć córek, a kiedy dzieci wyfrunęły z domu a mąż zmarł, wstąpiła do III zakonu, przez co w rodzinie była jeszcze bardziej szanowana. Tuż obok Wolskiej 66, w domu na Syreny, mieszkał z kolei brat Władysława – Stefan Zagodziński (ojciec znanego później fotografa CAF, zdobywcy nagród i autora wielu wystaw papieskich) Tadeusza. Stefan po wojnie pomagał bratu w prowadzeniu cukierni, w której też pracowała jego żona, podobnie jak zięć Mieczysław. Pomagały tez córki Hanna i Danuta, czyli prawdziwie rodzinny interes. Jedyną obcą osobą w firmie była pani Jadzia, krągła i rumiana – prawdziwa reklama pączków. Ponadto Władysław miał o 20 lat młodszą siostrę przyrodnią, która po zamęściu zamieszkała w Lublinie (ma córkę Mirkę), ale chętnie rodzinę odwiedzała. Ze wspomnianych koligacji powstawała więc wielka rodzina, chętnie i często spotykająca się z okazji świąt, imienin i jubileuszy, na przyjęciach przypominających wesela.
Senior Zagodziński bardzo dbał o rodzinę. W latach 1930 kupił dom w Legionowie Przystanku, gdzie cała rodzina jeździła na letnisko, przeważnie na dwa miesiące. Mężczyźni zostawali wtedy pilnować interesu, a kobiety z dziećmi „letniskowały”. Zwyczaj osłabł w czasie wojny. A po wojnie władze komunalne zakwaterowały tam dwie rodziny, które oczywiście nie zamierzały nic płacić. Powstała dziwna sytuacja: do wszelkich napraw i awarii wzywano właściciela, który to pokrywał z własnej kieszeni, a w zamian za to nie mógł korzystać z domu. Właściciel przyjmował to z pogoda ducha, a nawet więcej, by ułatwić życie lokatorom zbudował przy domu pompę. Zważywszy, ze działka tam była duża, a powietrze czyste i z zapachem sosen, sprowadzono tam dwa barakowozy, które pozwoliły rodzinie wrócić do letniskowania. Zjeżdżały więc panie z dziećmi - Zenią, Leszkiem, Ula i Hanią i okolica ozywała. Przybiegały też sąsiedzkie dzieci psy i koty a rumoru i zbaw było bez liku. A pod koniec sierpnia cała ta zgraja odprowadzała letników na stację, a tu bardzo cierpiały koty (którym nadano imiona); miauczały i nie chciały opuścić nowych „panów”... Te zwyczaje przetrwały do schyłku lat sześćdziesiątych. Wtedy i dzieci podrosły (były już w szkołach średnich) i standard się podniósł, a więc letnisko opustoszało. A na wypoczynek zaczęto jeździć całą rodziną do Sopotu, do znajomych na Monte Cassino 50 i na Chrobrego...
Władysław z Natalią mieli dwie córki: Hannę (rocznik 1928, później Grelof, zamężną z Mieczysławem) i Danutę (urodzoną w 1930, secundo voto Kącę, - z Henrykiem). Mieczysław pochodził z Pruszkowa. Miał z Hanią Zenię i Leszka. Henryk pochodził z Rudki (koło Mrozów) i doczekał się z Danusią dwóch córek - Uli i Hani. Rodzina powiększała się o nowe gałęzie. Natalia zmarła nagle w czasie wakacji w 1962 r., w wieku 58 lat. Władysław odszedł dwanaście lat później, 6 września. Zostawił po sobie sporo ciepła i wspomnień.

Rodzina Zagodzińskich; od lewej u góry: Mieczysław Grelof, Danuta Kąca (w ciąży z Ulą), Władysław, a u dołu - Hanna i Leszek Grelofowie oraz zona Władysława - Natalia. Warszawa, mieszkanie Wolska 66, jesień 1952.

Władysław był człowiekiem towarzyskim, wesoły, z poczuciem humoru . Warszawa. Lata 1960.


Lato w Sopocie, od lewej: Henryk, Danuta, Mieczysław (w furażerce), Władysław i Hanna. Pocz. lat 1970.

Władysław Zagodziński był człowiekiem pogodnym, wesołym i życzliwym dla wszystkich. Wszystkich darzył szacunkiem i sympatią, czym sobie zjednywał ludzi. Wysoki i przystojny, miał w sobie naturalna elegancję, wspomaganą troską o ładny ubiór. Na spacerze miał zawsze trzyczęściowy garnitur z wełny, elegancką białą koszulę i ładne, błyszczące buty, ale krawaty nosił tylko od święta, kiedy zakładał też swoje ulubione kapelusze. Potrafił ładnie mówić, a szyku dopełniało jego naturalne palatylizowane „ł”, które nasuwało arystokratyczne skojarzenia i nawiązywało do przedwojennego standardu ogłady. Godzi się wspomnieć, że tak mówiła przedwojenna elita, a także nasi starsi aktorzy aż do lat 1960. Władysław zrósł się z klimatem Woli, stanowiąc przez pół wieku część jej krajobrazu. Wszyscy go tu znali, lubili i z uśmiechem witali „Szanowanie Panie Władysławie”.
Za jego życia na Woli przestały jeździć wozy konne, a dzielnica przestała być przedmieściem stolicy, stając się jej częścią.
Jarosław Sozański

Jarosław Sozański prawnik
(międzynarody, Unia,
prawa człowieka),
Uczelnie

Temat: Władysław Zagoździński, 1902-1974, cukiernik warszawski

1. Zdjęć nie ma, zostały podpisy. 2. Szkoda, że to się nie kopiuje do internetu, gdzie są tylko "pączki".
Jarosław Sozański

Jarosław Sozański prawnik
(międzynarody, Unia,
prawa człowieka),
Uczelnie

Temat: Władysław Zagoździński, 1902-1974, cukiernik warszawski

1. Zdjęć nie ma, zostały podpisy. 2. Szkoda, że to się nie kopiuje do internetu, gdzie są tylko "pączki".



Wyślij zaproszenie do