Temat: W świecie wróżb, zaklęć i sił tajemnych
Robert Frost*
DWIE CZAROWNICE
1. Czarownica z Coős
Schroniłem się na noc po gór drugiej stronie,
W domu zamieszkałym przez matkę i syna
Prawosławnej wiary. Rozmawiali z sobą.
MATKA. Ludziom się wydaje, że kto z duchem gada,
Może go co wieczór wzywać do zabawy,
Nie? To czarownicę na stos, niechaj spłonie.
Duchy wywoływać to nie gra w chowankę:
„Zimno, cieplej, ciepło!” niechże wiedzą o tym.
SYN. Mama może sprawić, by stół dęba stanął,
Aby jak muł wierzgał obiema nogami.
MATKA. Cóż by za sens miało, gdybym to zrobiła?
Zamiast stół wywracać, lepiej ci opowiem,
Co mi w czas seansu rzekł duch Siuksa Ralle:
„Zmarli mają dusze” – a wtedy spytałam:
Jakże, sami zmarli to są dusze właśnie? –
Lecz on przerwał mój trans. Czy nie podejrzane,
Że zmarli coś zawsze mają do ukrycia?
Tak. Zawsze coś tają zmarli przed żywymi.
SYN. Nie chciałaś mu, matko, powiedzieć, co było
Na naszym poddaszu?
MATKA. Kościotrup był – szkielet.
SYN. Łóżko matki grodzi drzwi naszego stryszku,
Choć wejście najmocniej gwoźdźmi jest zabite.
Już jest nieszkodliwy. Matka słyszy nocą
Kuląc się w przestrachu w swym łóżku za drzwiami,
Jak on się wydostać chce i wrócić na dół
Do mrocznej piwnicy, tam, skąd kiedyś przybył.
MATKA. Nie pozwolimy mu, prawda, synu, nigdy!
SYN. Opuścił piwnicę lat temu czterdzieści
Idąc tak, jakby niósł stos kruchych talerzy,
Wpierw przeszedł schodami z piwnicy do kuchni,
Druga kondygnacja, z kuchni do sypialni,
Potem jeszcze dalej, z sypialni na stryszek,
Przeszedł nie wstrzymany obok matki, ojca,
Ojciec wszedł na górę, matka tkwi na dole.
A ja wtedy – dziecko; nie wiem, gdzie ja byłem.
MATKA. Moją wobec ojca jedyną przewiną
Było, że sen brał mnie, zanim weszłam w łoże,
Zwłaszcza zaś gdy w zimie łóżko jakby z lodu,
Biała pościel na nim jak z śniegu posłanie.
W noc, gdy szedł kościotrup schodami z piwnicy,
Toffil sam do łóżka poszedł spać, beze mnie,
Drzwi jednak otworzył, by ochłodzić pokój,
Jakby mnie chciał z domu swojego wyprosić.
Kiedy z odrętwienia trzeźwieć już zaczęłam,
Zdziwiło mnie bardzo, skąd tak zimno goni,
Wtedy usłyszałam Toffila w sypialni,
Ale pomyślałam, że jest gdzieś w piwnicy.
Deska, położona, by przejść suchą stopą,
Gdzie wiosną w piwnicy zwykle woda stała,
Zadudniła mocno o jej dno kamienne.
Wtedy ktoś po schodach, co dwa kroki stopień,
Jął iść jak o kuli człowiek z jedną nogą
Albo małe dziecko, co na górę włazi.
To nie mógł być Toffil ani nikt w ogóle.
Grube drzwi piwniczne zamknięte podwójnie,
Spęczniałe od mrozu, zagrzebane w śniegu.
Zaś piwniczne okna worki trocin chronią,
Spęczniałe od mrozu, zagrzebane w śniegu.
Ach to był kościotrup. Niechybnie poznałam.
W porywie impulsu pochwyciłam klamkę
I drzwi przytrzymałam. Lecz kościotrup nawet
Nie próbował wchodzić. Bezradny na schodach
Pozostał czekając na sprawy lepszy obrót.
Bez przerwy przez kości cichy chrzęst przechodził,
Nigdy bym nie mogła na czyn mój się zdobyć,
Gdyby tak przemożną we mnie chęć nie była:
Ujrzeć, jak się one złączyły, by powstać.
Miałam wizję kości połączonych razem
Nie na kształt człowieka, ale kandelabru.
Więc naraz rozwarłam drzwi ma oścież przed nim.
Stał w miejscu przez chwilę chwiejąc się z przejęcia,
Jakby zagubiony. (A języki ognia
Wychynęły z niego liżąc górne zęby
I dym się zakłębił w jego oczodołach.)
Wtedy podszedł do mnie z wyciągniętą ręką,
Jak to robił w życiu, jednakże tym razem
Strąciłam szkielecą tę dłoń na podłogę
I sama upadłam obok, przerażona.
A kostki palców rozsypały się wkoło.
(Gdzieżem to widziała jedną z tych kosteczek?
Daj mi pudło z nićmi, może tam się znajdzie.)
Usiadłam na ziemi i krzyknęłam: „Toffil,
Idzie w twoją stronę!” Miał strach do wyboru
Dwoje drzwi, do hallu albo do piwnicy.
Lecz wybrał drzwi hallu, jakby dla odmiany,
I ruszył przed siebie niemal spiesznym krokiem
W chaotycznych ruchach rozhuśtanych stawów
Jak zygzak pioruna, koślawy wywijas,
W chwili gdym urwała jego dłoń szkielecą.
I stałam jak wryta, gdy on wchodził w górę
Po schodach, na piętro, do naszej sypialni,
Słuchałam w bezruchu, nagle się zerwałam
I pobiegłam krzycząc: „Zamknij drzwi sypialni
Zrób to dla mnie, Toffil!” Rzekł: „Masz towarzystwo?
To nie każ mi wstawać, tak mi ciepło w łóżku.”
Chwiejąc się na nogach o poręcz się wsparłam
I w przód się powlokłam po schodach na górę,
Oślepiona światłem (w kuchni było ciemno),
Nie mogłam nic dojrzeć. „Toffil, nic nie widać,
Lecz on jest w pokoju, tu gdzie my. Te kości.”
„Jakie kości?” – „Stamtąd, z piwnicznego grobu.”
Kiedy to usłyszał, wyszedł z łóżka, bosy,
I siadając przy mnie objął mnie ramieniem.
Chciałam zgasić światło, aby się przekonać,
Czy go znów zobaczę, albo po omacku
Sięgając rękami schwycić nóg piszczele
I szkielet kredowy powalić. „Ale wiesz,
On tamtych drzwi szuka, w ich kierunku idzie.
Śnieg bardzo głęboki przywodzi mu na myśl
Dawną piosenkę o
Hultaju z kolonii,
Którą śpiewał zawsze, gdziekolwiek był w drodze.
Szuka drzwi otwartych, aby wyjść na zewnątrz.
Otwórz drzwi na stryszek, tam go zatrzaśniemy.”
Przytaknął mi Toffil, no i rzeczywiście,
Gdy tylko się przed nim drzwi strychu otwarły,
Jęły stąpać kroki po schodach na górę.
Słyszałam je. Toffil, zdaje się, nie słyszał.
„Już!” Drzwi zatrzasnęłam, przytrzymałam klamkę.
„Toffil, przynieś gwoździe.” Zabił drzwi zamknięte,
Potem jeszcze łóżkiem szczelnie je zasunął.
Wtedy po niewczasie przyszło nam do głowy,
Że może rzecz jaka ważna tam została,
Lecz mniej niż piwnica stryszek nam potrzebny.
Niech kościotrup tkwi tam, skoro stryszek woli,
Niech tam pozostanie. Stamtąd nieraz nocą
W dół po schodach schodzi i staje w rozterce
Za drzwiami, za łóżkiem zasuniętym na nie,
Trąc kredową czaszkę białą kością palca,
Jakby kto grzechotał po żaluzji karbach.
Nasłuchuję nocą tych szmerów w ciemności
Nie mówiąc nikomu, odkąd zmarł już Toffil.
Niech kości, gdy weszły, na strychu zostaną.
Będę dla nich sroga, jak Toffil chciał tego,
Bo dlań srogie były, nie bez mej pomocy.
SYN. Wciąż nam się wydaje, że ich grób w piwnicy.
MATKA. My wiemy, że grób ich na dole w piwnicy
SYN. Nikt z nas nie mógł wykryć, czyje są te kości.
MATKA. Wiedzieliśmy, synu. Czas prawdę wyjawić.
To kości mężczyzny zamordowanego,
Twój ojciec go zabił, zamiast mnie, przeze mnie.
Nie mogłam nic pomóc, tylko grób wykopać.
Robiliśmy przy tym całą noc w piwnicy.
Syn zna tę historię, lecz nie jemu dane
Jest wyjawić prawdę, choćby nadszedł czas już.
Syna to zadziwia, że kładę kres kłamstwu.
Któreśmy przez lata hodowali razem,
Aby w pogotowiu mieć je dla każdego.
Dziś już nie obstaję dłużej przy tym kłamstwie,
Nie pamiętam, po co tyle przy nim trwałam,
I także nie wierzę, by sam Toffil umiał,
Gdyby żył, powiedzieć, dlaczego trwał przy nim.”
Nie znalazła kostki z palca kościotrupa
Pośród wysypanych guzików z pudełka.
Ja zaś wczesnym rankiem pod skrzynką na listy
Sprawdziłem nazwisko: Toffil Lajway brzmiało.
tłum. Leszek Elektorowicz
*notka o autorze, inne jego wiersze i linki
w temacie Poezja anglojęzycznaRyszard Mierzejewski edytował(a) ten post dnia 13.02.10 o godzinie 10:28