Temat: czy Chińczycy sa zadowoleni?
Pada mit nieskończonej rezerwy chińskich rąk do pracy. Z najbardziej uprzemysłowionego wschodniego wybrzeża Chin docierają kolejne informacje o braku pracowników. 23-letni Xu, robotnik z powiatu Fengqiu w głębi Chin, szykuje się do drogi. Po chińskim Nowym Roku spędzonym w domu wraca do fabryki na południu Chin. Xu pracuje przy produkcji urządzeń klimatyzacyjnych w jednej z tysięcy tanich chińskich fabryk.
Nowy Rok był już ponad miesiąc temu, ale szef Xu dał mu dodatkowe dwa tygodnie urlopu. I na tym nie koniec. - Po powrocie spodziewam się podwyżki - mówi robotnik. Obecnie zarabia miesięcznie 1,5 tys. juanów (210 dol.), obiecano mu 100 juanów więcej. - Szef woli mi lepiej zapłacić, niż szkolić nowego robotnika - mówi.
Gdzie jesteśmy? Nadal w Chinach, fabryce świata, która zalewa rynki tanimi butami, ubraniami i telewizorami. Wszystko dzięki chińskiej sile roboczej: pracowitej, gotowej pracować ponad godziny i za tyle, ile się jej da. Ale wszystko wskazuje na to, że światowa fabryka przestanie wkrótce być tania.
Pierwsze oznaki, że zaczyna brakować pracowników, dostrzegli już trzy lata temu pracodawcy na wschodnim wybrzeżu w czteromilionowym Dongguan, mieście-fabryce. W miejscowym biurach pracy zaroiło się od ogłoszeń dla tynkarzy, glazurników czy elektryków. Brakowało za to chętnych do pracy. Dziś w delcie Rzeki Perłowej w pobliżu Hongkongu, gdzie ulokowały się największe koncerny świata, brakuje dwóch milionów robotników.
Na sygnał, że kończy się pewna era, pierwszy zareagował Hongkong. Jeszcze w latach 80. brytyjska kolonia przeniosła swoje fabryki do sąsiednich Chin. Teraz je stamtąd zabiera. Z Chin, a właściwie z jednej prowincji, wyniosło się 2,6 tys. z 8 tys. małych i średnich fabryk zabawek, butów i ozdób choinkowych. Przeprowadziły się do tańszego Wietnamu, Bangladeszu czy Indii. Inne przenoszą się z wybrzeża w głąb kraju. Zmieniła się też rzeczywistość w dwóch głównych bazach produkcyjnych świata - delcie Rzeki Perłowej, pod Kantonem i delcie Jangcy, pod Szanghajem: pracodawcy już nie krzyczą na robotników, bo obawiają się, że ci mogą się wynieść. Dokąd? Choćby do konkurenta. Rosną więc płace - w prowincjach nadmorskich w ciągu trzech lat poszły w górę o 25 proc. Poprawiają się także warunki zakwaterowania, jest lepszy wikt, pracodawcy wysyłają agentów, by szukali robotników w głębi Chin, oferują szkolenia i możliwość awansu.
Dobre czasy, gdy można było najmować i zwalniać do woli, to już przeszłość. - Jesteśmy świadkami końca złotej epoki bardzo taniej siły roboczej - uważa Hong Liang, ekonomista Goldman Sachs z Hongkongu. Czy powodem jest polityka jednego dziecka z 1979 r. limitująca potomstwo do jednego dziecka w miastach, a dwojga na wsi? Tak mówią specjaliści.
W 2007 r. Chińska Akademia Nauk zbadała 2749 wsi w 17 prowincjach i stwierdziła, że 74 proc. nie miało już wolnej siły roboczej. Gdzie się podziała? 200 mln jest już w miastach, to największa migracja świata. Tam wyjechali młodsi i sprawniejsi. Kolejne 150 mln ludzi pozostało na miejscu i znalazło pracę w sektorze pozarolniczym, w fabryczkach, sklepach i warsztatach, których jest coraz więcej. Rąk do pracy potrzebuje także rolnictwo. I to niemało. Chińskie ministerstwo rolnictwa ocenia, że nawet... 170 mln osób.
Tymczasem, jak pisze internetowy magazyn "Asia Times", wolnej siły roboczej pozostało w Chinach jeszcze "tylko" od 20 do 80 mln osób.
Źródło: Gazeta Wyborcza