Marcin Nowak

Marcin Nowak Handel B2B

Temat: Chiny inne niż w przewodniku

Chiny inne niż w przewodniku: Spotkanie z historią
Bogusław Korzeniowski
OnetPodróże

O ile pokonując trasę długości odpowiadającej odległości z Polski do Hiszpanii nie zauważyłem typowych chińskich zabytków i charakterystycznych ozdób, to wkrótce wszystko miało się zmienić.

Spotkanie z historią…
Pierwszy widok, jaki znamy z przewodników turystycznych, zobaczyłem 2200 km od granicy. Był to, uznawany za ostatni bastion wielkiego muru, fort obronny w Jiayuguan. W rzeczywistości badania archeologiczne wskazują, że fort nie był ostatnią budowlą na linii muru, gdyż starsze części obwałowań znaleziono bardziej na Zachód na pustyni Gobi. Niemniej budowa fortu przypadła na czasy dynastii Ming (władcy z tej dynastii panowali w latach 1368-1644), kiedy rozbudowano mur, dokonywano wzmocnień i przebudowy fortyfikacji.

Do fortu dotarliśmy po godzinie 21, gdyż przejazd trasy – tego dnia pokonaliśmy 640 km, w większości przez chińskie wsie - zajął cały dzień. Atrakcją nocnego zwiedzania były jednak iluminacja, pokaz sztucznych ogni i całkowicie pusta budowla. Nie poczułem rozczarowania – nareszcie widziałem Chiny jakich oczekiwałem. Fort, będący „małym wojskowym miastem”, to ogromny kompleks w którym umieszczono koszary, świątynię, a nawet teatr. Trudno go porównać do, pochodzących z tych czasów, europejskich zamków rycerskich. Budowla ta, mimo militarnego, a nie reprezentacyjnego charakteru, ma wielkość królewskiego kompleksu, jakim za czasów Jagiellonów stał się Wawel.

Rano wszystkie samochody podjechały pod fort od strony stepu, ustawiono nas do zdjęć i … przeżyliśmy jedno z największych rozczarowań. "Wielki Mur", który po raz pierwszy zobaczyliśmy obok fortu, był glinianym obwałowaniem o grubości 1,5 – 2 metrów. Trudno go utożsamiać z widzianą na zdjęciach potężną kamienną budowlą, ale tak faktycznie wyglądał mur chiński na kresach zachodnich.

Sto pięćdziesiąt kilometrów w kierunku Pekinu, w miejscowości Zhangye, tor jazdy przebiegał obok dawnych zabudowań koszar i autentycznego, a nie odrestaurowanego jak w Jiayuguan, chińskiego muru. Koszary (czy też obozowisko żołnierzy) to 24 pomieszczenia o wymiarach 100x50 metrów, pozwalające na przebywanie obrońców w pobliżu muru. Zawiadomieniem o zbliżającym się niebezpieczeństwie były sygnały świetlne, wysyłane z wież strażniczych stanowiących integralną część muru. Sam mur był glinianą zaporą mającą szerokość od 1,5 do 2,5 metra i wysokość ok. 4 metry.


Suchy klimat i ziemna konstrukcja sprawiły, że wokół jest pełno drobin suchej gliny i każdy krok (a zwłaszcza przejazd samochodu) powodował wzniecanie obłoków kurzu. Osoby wychodzące na mur celem sfotografowania, (a chęć utrwalenia swej bytności była powszechna) urywały zaś kawałki budowli, a każde dotknięcie gwarantowało pobrudzenie. Fakt dotrwania do naszych czasów kruchego glinianego muru, możemy zawdzięczać tylko małej aktywności turystów w zachodnich Chinach. Lokalni pasterze owiec od dawna bowiem po nim chodzą, ale jedna/dwie osoby nie są w stanie zniszczyć budowli, która przetrwała 2000 lat. Gdyby jednak miejsca te tłumnie odwiedzali turyści, to „wielki mur” faktycznie byłaby wkrótce jedynie kamienną budowlą, które pozostała w północnych Chinach.

Chiny jakich oczekiwałem
Po pokonaniu przez „Dziki Chiński Zachód” 2800 km, wieczorem piątego dnia wjechałem do miasta Lanzhou. Oświetlone mosty (miasto leży nad Żółtą Rzeką), kolorowe neony i ogrom ubarwionych witryn sklepowych, całkowicie odbiegały od widzianych przez kilka dni pejzaży. Także miasto widziane za dnia, nie dawało złudzeń – to Chiny, jakie znamy z przewodników.

Bez względu czy było to zwieńczone świątynią Wzgórze Białej Pagody, czy Park Pięciu Źródeł, widziałem charakterystyczne dachy z podwiniętymi płaszczyznami, ozdobione rzeźbami zwieńczenia dachów i portali, oraz ludzi wykonujących ćwiczenia Taichi Chuan (w Polsce reklamowane jako „styl zbawienny dla zdrowia”). Także zwiedzając nieturystyczne dzielnice Lanzhou, ujrzałem obrazy jakich się spodziewałem: uliczne stragany z owocami morza, liczne przydrożne punkty gastronomiczne, oraz umieszczone na ulicy zakłady krawieckie (osoba siedząca przy swojej maszynie) i szewskie (naprawa obuwia na poczekaniu).

Jedyne co mnie zaskoczyło w tym dużym mieście to samochody. Podczas gdy w Europie coraz głośniej mówi się o tanich chińskich pojazdach, które wkrótce zaleją nasz kontynent, w Lanzhou jeździły głównie modele Citroena, Volkswagena i Buicka, budowane w Chinach na tamtejszy rynek. Częściej niż modele mające wkrótce „zalać Europę”, można było zobaczyć tam… Audi. Nawet taxi, które muszą być tanie w zakupie i eksploatacji, były jedynie samochodami VW Santana, VW Jetta i czterodrzwiowymi (niedostępne w Europie) Citroenami ZX i Xsara. Obserwując ulice tego miasta, można dość do wniosku, że Chińczycy nie wiedzą o samochodach, które ceną i jakością mają wkrótce podbić Europę.

Słuchając opowiadania o dobrobycie i potencjale gospodarczym „Państwa Środka” musimy pamiętać, że w tym ogromnym kraju żyją zarówno bardzo bogaci, jak i bardzo biedni. Zważywszy zaś, że turyści w większości odwiedzają jedynie bogate części wschodnich Chin, wyobrażenie o tym państwie i jego dobrobycie jest nieco spaczone.

Bogusław Korzeniowski
OnetPodróże

BiznesChiny.pl