Marcin Nowak

Marcin Nowak Handel B2B

Temat: Chiński Nowy Rok zaczyna się 18 lutego.

Chińczycy ruchliwi jak Amerykanie

Chiński Nowy Rok zaczyna się 18 lutego. Zgodnie z tradycją trzeba zasiąść do rodzinnego stołu, czasem oddalonego o tysiące kilometrów. W tym roku spodziewane są dwa miliardy przejazdów

W Nowy Rok najlepiej widać, że coraz więcej Chińczyków nie mieszka u siebie. Jak Amerykanie, szukają nowych możliwości, przenoszą się z biednego zachodu na zamożny wschód, ze wsi do miast.

Przed 18 lutego pociągi wypełnią robotnicy, posłańcy, nianie i kelnerki, bo w miastach emigranci ze wsi wykonują najgorzej płatne prace. Rodzinę widują tylko w Nowy Rok. Zawożą jej uciułane juany.

Uparta Jenny

4100 km przejedzie w Nowy Rok 36-letnia Jenny Lei, bizneswoman z Shanghaju. Jedzie do rodziny w Xinjiangu, prowincji zamieszkanej przez muzułmańskich Ujgurów. Czeka ją 90 godzin podróży pociągiem, potem taksówką i jeszcze kilka kilometrów na piechotę.

Jej życie to ciągłe przenosiny. Najpierw ze wsi na uczelnię do Urumqi, stolicy prowincji. Potem do Szanghaju, chińskiego Nowego Jorku. który jako 18-mln wizytówka chińskiego boomu, przyciąga ludzi jak magnes.

Dla mieszkańca zacofanego Xinjiangu to taki sam przeskok, jak dla Polaka emigracja zarobkowa do Ameryki. Szanghaj i Xinjiang to jak dwa różne kraje, inny poziom życia, dialekt, kuchnia, mentalność.

W Szanghaju dyplom z Urumqi okazał się nic niewart. Jenny przyjęła ofertę pracy w sklepie. Spała na zapleczu, właściciel zabierał jej na noc buty i zamykał ją oraz inne sprzedawczynie na klucz. Pracując, zaczęła studia zaoczne, zmieniała pracę, uczyła się od swych kolejnych tajwańskich bossów.

Jej przyszły mąż pracował dla firmy z Hongkongu produkującej sprzęt laboratoryjny. Odszedł z niej w 2002 r., by założyć własną firmę w tej samej branży. Niewykluczone, że wynosząc wzory i listę klientów. - Za pięć lat wejdziemy na giełdę nowojorską - oznajmiła mi Jenny.

W Szanghaju, Kantonie, Ningbo ambitnych przybyszów z głębi Chin, jak Jenny są miliony. Wschodnie Chiny, zwane fabryką świata, aż kipią od ich energii.

Emigranci we własnym kraju

21 godzin pociągiem, kilka kolejnych autobusem i motorem dzieli od domu w Mongolii Wewnętrznej 27-letniego informatyka Ni Zhen Yuana. Spotkaliśmy się późnym wieczorem w startującej firmie internetowej w Pudongu, nowej dzielnicy Szanghaju.

Z kolegami prowadzi stronę z amatorskimi filmami wideo. Horrory, parodie, filmy podróżnicze. Ni Zhena ani jego rówieśników nie interesuje polityka. Wystarczy mu, że z dala od domu może robić to, co lubi, żyć z narzeczoną na kocią łapę nienarażony na uwagi rodziny, a w przyszłości, jeśli znajdzie czas, podróżować.

- W Mongolii nie mógłbym wytrzymać, jest o 50 lat za Szanghajem - mówi. - Wystarczyło jednak wsiąść do pociągu.

Pod pozorami jedności ogromne Chiny są tak samo zróżnicowane (i trzy razy ludniejsze) jak Europa. Ni Zhen ma partnerów z Kantonu, których, gdy rozmawiają między sobą, nie rozumie. Oficjalnym językiem Chin jest mandaryński, to język urzędów, szkoły i mediów. Obok niego istnieją setki lokalnych narzeczy, czasem tak różnych, jak francuski i niemiecki.

Dopiero teraz, gdy mogą podróżować, Chińczycy odkrywają różnorodność swego kraju i nierzadko czują się w nim, jak emigranci.

- Miałem do wyboru pozostać w Syczuanie, w zachodnich Chinach, albo wyjechać - mówi mi w Shenzhen, 7-mln chińskim bliźniaku Hongkongu, Wang Zi Hong, wiceprezes jednego z tamtejszych funduszy inwestycyjnych.

Rozmawiamy pod wielkim portretem Mao. Spokój i bliskość rodziny na prowincji albo wyzwanie na emigracji. Taki dylemat jest znany pod każdą szerokością geograficzną. Wang Zi Hong postanowił wyjechać.

Dla następnego pokolenia

Według oficjalnych danych emigracja ze wsi w chińskich miastach przekracza 150 mln ludzi. ONZ przewiduje, że do 2020 r. przeniesie się kolejne 300 mln osób. Nie czują się jednak u siebie. Mają gorszy, "wiejski", meldunek, są wyzyskiwani i dyskryminowani.

Pracodawcy, którzy ich zatrudniają na czarno, zalegają z wypłatami. Płace są nędzne, a i tak góra zaległości urosła już do 14 mld dol.

Dla wielu emigrantów ze wsi nowy rok to czas dramatów. Robotnikom potrzebne są pieniądze na bilet. Zdarza się, że wchodzą na dach wieżowców i grożą, że z nich skoczą, jeśli wypłaty nie dostaną.

Dwa lata temu robotnik, któremu nie zapłacono, wpadł w szał i zastrzelił menedżera oraz trzy inne osoby. Skazano go i stracono, ale wielu mu współczuło. Zdarzają się małe protesty przed urzędami. Dlaczego jednak nie dochodzi do wielkiej rewolty?

Strach to tylko jeden z powodów, drugim nadzieja na poprawę, jeśli nie w tym pokoleniu, to w następnym. - Trzeba przetrzymać kilka lat - pocieszają się, pracując na trzy zmiany.

Odkładają każdego juana i snują plany. Z oszczędnościami wrócą w rodzinne strony albo w mieście otworzą sklepik czy małą restaurację.

W przypadku wielu wsi w rolniczych prowincjach jak Syczuan czy Anhui przekazy od krewnych pracujących w mieście to 30 do 50 proc. dochodów. Wieś i miasto to nadal dwa światy, ale dzięki emigracji do miast i tu się coś zmienia. W Tanghui, dużej wsi pod Chongqingiem w Chinach zachodnich wyróżnia się kilka dwu- i trzypiętrowych domów.

W jednym z nich odwiedzam 60-letniego Liao Hanwena i jego żonę Zhou. Ich kapitał to szóstka dorosłych dzieci, dwóch synów i cztery córki. Wszystkie przeniosły się do miasta. Zięć sprzedaje telewizory, jeden z synów handluje komórkami. Liao i Zhou podciągnęli już drugie piętro i cierpliwie czekają, aż dzieci zarobią na trzecie.

ŹRÓDŁO: GW Maria Kruczkowska 2007-02-05,