Temat: Na druk jeszcze za wcześnie -recenzja z 15 maja 2014

http://bienczycka.com/blog/

Ewa Bieńczycka

Czytając „Marynarkę” pomyślałam, że idealnie się nadaje do wgrania mojej dziewięćdziesięcioletniej mamie na czytak, bo rozproszyłaby nudę szpitalną. Książka ta bowiem pisana jest wartkim, serialowym, przejrzystym językiem i paradoksalnie pozbawiona dramatycznych opisów, grozy lat siedemdziesiątych nieprzyjemnej dla mojej mamy, która przeżyła okupację hitlerowską i o czołgach, krwi i terrorze więcej czytać nie chce.
Nawet powieściowy ubek w czarnej kurtce odwiedzający szpital w poszukiwaniu rannych demonstrantów którzy się tam „schronili”, by ich przewieźć w „inne” miejsce, czyli by jeszcze ich tam spałować, nie ma nic wspólnego z odrażającymi skórzanymi płaszczami Stasi, jakie pojawiają się chociażby w filmie „Życie na podsłuchu”. Również obrazy filmu „Czarnego czwartku” zawierały o wiele więcej realnej dosadności w opisie wypadków grudniowych w Gdyni, niż te, które autor zdołał przemycić w swej powieści między obfitymi opisami innej natury.
I zastanawiał mnie cały czas czytając tę dość obszerną książkę zabieg stępienia brutalności zdarzeń przecież autentycznych historycznie i to nie tak dawnych, których świadkowie wciąż jeszcze żyją. Autor, będący wtedy kilkunastoletnim chłopcem najprawdopodobniej nie został wypuszczony na ulice Gdyni przez rodziców, podobnie jak ja, gdy na ulicy Warszawskiej w Katowicach pałowano studentów w czasie wypadków marcowych w 68. A jednak pamiętam grozę tamtych dni chociażby z relacji mojego starszego brata. Ta zastanawiająca powściągliwość autora ma na celu najprawdopodobniej napisanie rozrywkowego postmodernistycznego kryminału, a nie, jak chce jedna z postaci powieści, dziennikarka Nina, ocalić fakty dla potomnych i spisać doświadczenia osób bezpośrednio wplątanych w tragedie tych dni.
Zadanie tak postawione jednak jest trudne i nie bezkarne. Tomaszewski jak ognia boi się patosu i ośmieszenia się posądzeniem o patriotyczny heroizmu, z drugiej strony boi się też humoru i ironii, co np. zastosował ryzykownie Roberto Benigni w filmie „Życie jest piękne” w odniesieniu do Holocaustu. Tomaszewski boi się też kategorycznych ocen, tak jednoznacznie wystawionych w „Domu złym” przefarbowanym agentom, którzy emigrowali z Polski jako ofiary terroru, którego sami byli sprawcami. Bezwzględności Smarzowskiego w kreśleniu kreatur nikczemnych, odczłowieczonych, w szponach nałogów i zezwierzęconych, Tomaszewski nagle przeciwstawia ambitnego i utalentowanego żołnierza Polski Ludowej, Karola Jarczewskiego, postaci świetlanej i ze wszech miar pozytywnej. Łzy wylane na pogrzebie Karola są niemal tak samo gorące jak te wylewane kilka miesięcy wcześniej przy śmierci Karola Wojtyły.
Trudno Tomaszewskiego posądzić o tendencyjność w wyborze wątków swojej fikcji literackiej i przyłapać go na naginaniu ich do z góry obranej tezy. Trudno też rozwikłać intencje autora, jego sympatie do stwarzanych na kartach powieści postaci. Tak jak u Marka Krajewskiego sztuczność wymyślonej, pokaźnej galerii ludzi, którzy na przestrzeni roku kalendarzowego 2005 buszują na powieściowych kartkach jest, jak widać w konwencji kryminału historycznego, który musi z założenia być przyprawiony kiczem, soft perwersją i wyssanym z palca domniemaniem. Jednak bardzo trudno mi się z jej komercyjnym powodem pogodzić, bo jedynym powodem, dla którego sięgnęłam po tę książkę była zawarta w anonsie wydawcy obietnica przybliżenia czytelnikowi wypadków grudniowych.
Jak to? – pytałam się wielokrotnie wczuwając się w traumy bohaterów. Dlaczego fenomenalny muzyk punkowy Adam o ksywie „Smutny” jest smutny jedynie dlatego, że zastrzelili mu ojca kiedy miał pięć lat i trauma dzieciństwa jak czkawka odbija się u czterdziestoletniego mężczyzny? A inne urazy, patologia rodziny, losowe złe wpływy, nie zdołałyby go podobnie wykoślawić?
Jest w tych schematach coś niedobrego. Przecież to, że „Janek Wiśniewski padł”, a wraz z nim kilkanaście osób, a kilkaset rannych i pobitych osób zostało najprawdopodobniej kalekami do końca życia, to nie są jedyne argumenty przemawiające przeciwko strzelaniu ostrą bronią do niewinnych i zrozpaczonych ludzi. Bo jak wiadomo, w wypadkach samochodowych ginie co roku znacznie więcej ludzi, a jeszcze więcej zostaje kalekami. Przecież nie chodziło w grudniu 1970 roku jedynie o mięso, i to zwierzęce, którego nie było w sklepach i o ludzkie, które bezprawnie, wbrew zakazowi zgromadzeń, wyszło na ulice Gdyni. A jednak ku mojemu zaskoczeniu, coś takiego wyczytałam – bez ujmy dla warsztatu literackiego pisarza – w przesłaniu tej powieści. I jeszcze to, że autor ubolewa, że zło, jakie wtedy się wydarzyło promieniuje do dzisiaj. Poluje się na winnych, wille obrzuca jajami i kamieniami wielkości jabłka, egzaltuje patriotycznie i religijnie, wydaje pieniądze na ukryte „szafkach i piwnicach” zapiski sędziów i fotografie fotografów (sto tysięcy złotych za zdjęcia czarno-białe, przydatne tylko jedno!) Wokulscy, szczodrą ręką ubogacający miasto pieniędzmi z dobrze prosperujących biznesów są niszczeni przez przypominanie im dawnych grzeszków. Wskutek tego trup ściele się gęsto, bo jak czytam w Wikipedii w Gdyni w grudniu 1970 zginęło 18 osób, to na kartach „Marynarki” Tomaszewskiego nie licząc papieża ginie w 2005 wśród powołanych do życia postaci cztery i jeden czteromiesięczny płód.

No i marynarka. Marynarka jest relikwią z tych lat traktowaną o wiele brutalniej, niż wszystko inne, na co naprawdę by zasługiwało. Z zakrzepłą krwią wokół przestrzelonej karabinową kulą dziury, krwią wywabianą na bankiecie sokiem z cytryny, a potem wiszącą jako eksponat na inauguracji książki Niny, jest według jej spadkobiercy Adama jedynie truchłem. Bolesław Prus w czułym opisie kamizelki, która przecież też została jedynym śladem po zmarłym, jest być może sentymentalny. A jednak żal, że główny bohater powieści, romantyczny artysta Adam, mający sympatię czytelnika, jest bardziej przywiązany do grobu ojca, przechodzącego liczne metamorfozy z biegiem lat, gdyż ofiar grudnia ‘70 nie wolno było na cmentarzach wyróżniać, niż do jedynej, stale gorącej, prawdziwej pamiątki po ojcu, czyli tytułowej marynarki.

→ No CommentsTags: czytam więc jestem
Dziennik wiejski (13)
Kwiecień 30th, 2014 · No Comments

30 kwietnia 2014, środa. Wiosna tutaj to wilgoć, ale nie ta wilgoć tropików budząca orgiastyczny lęk w kolorze szkarłatnego flamboyantu czy amarantowej bugenwilli, tylko wilgoć trupiego rozkładu, zakończenia, z którego wyłania się zupełnie nowe. Nawet bzy majowe w smutnym, żałobnym kolorycie odcieni lila mają coś cmentarnego, nawet te białe, niewinne, skażone są śmiercią.
Z szpitalnych sal, gdzie biel zastąpiono nieistniejącą w przyrodzie zielenią Veronese’a, gdzie nawet strzykawki produkuje się w tym kolorze, przejście na tzw. łono natury ma znamiona bardziej teleportacji ze sztuczności w naturalność, niż prozaiczne przemieszczenie się samochodem.
Wszędzie woda. Gąbczastość trawników ogrodowych i poszycia leśnego zmieszana ze śluzem ślimaków. Gdzie im do gąbek w kolorze zieleni Veronese’a, którymi pielęgniarki myją kobiety: jedna do twarzy, druga do pupy.
- Na śmierć trzeba sobie zapracować – mówi lekarka synowi pochylającemu się nad nie reagującym na jego odwiedziny ciałem matki, której właśnie pielęgniarka zrobiła opatrunek na krwawiących nogach.
Jakie tam staruszeczki Baudelaire’a. Wszystko jest inne. Nic nie przystaje do raz nazwanego. Wiosna nie jest młodopolska, nie jest już secesyjna, nie dekadencka i nie witalna. Kobiety wiejskie chodzą w kurtkach i beretach, a jest tak nieznośnie gorąco. Zaraz zacznie padać. Spadło już kilka ciężkich kropel. Ale nie więcej. Wypogodziło się, wyszło słońce. Malwa z ubiegłego lata przesadzona w stanie agonalnym rośnie jak wściekła wypuszczając kępy liści i zabiera teren irysom. Ach, rośliny jak ludzie, rozpychają się łokciami, jedna nieuwaga, a zniszczą sąsiadów. A przecież Sieć jest tak ogromna i wszystkie blogi się mogą zmieścić, broń Boże tylko o nich mówić. O szpitalnych zgonach też się nie mówi. Wywożą i już, łóżko zasłane na nowo, jakby nikt tam wcześniej nie leżał. Można położyć nowe ciało, można założyć nowy blog. Tylko domy na wsi trwają niewyburzone, nieobjęte planami architektów dbających o odnawianie cywilizacji. Wiosna je trochę uwzniośli – zasypane płatkami kwitnących drzew owocowych, niczym domki zamknięte w szklanych kulach jarmarcznych, w których jak nimi potrząsnąć, pada wiecznie śniegu. Ale one są przestrzenią otwartą na pola, na lasy i na autostradę.
Dlatego wieś, mimo śmierci wychodzącej z komina każdego na dachu domu jest wiosną tak optymistyczną.