Temat: Czasem nie chce mi się żyć
Mam 29 lat, czasem zastanawiam się czemu jeszcze żyje.Może zacznę od początku.
Życie mnie cieszyło chyba tylko jak byłam mała.
Kiedy poszłam do szkoły, czułam się nie swojo, nie miałam dobrego kontaktu z innymi dziećmi. Byłam nieśmiała, cichutka, nie to co inni. Nie wiem też z jakiego powodu, ale inni jakoś nie bardzo chcieli się ze mną kolegować, chyba przez tą nieśmiałość.
Miałam kilka koleżanek, z którymi w miarę normalnie rozmawiałam.
Tzn, jedną jakoś w 1 i 2 klasie podstawówki, koleżanka z ławki, czasem po szkole się spotykałyśmy, później nauczycielka ją przesadziła do innej ławki, a ona od razu jakby o mnie zapomniała.
Później w 4 klasie, też miałam koleżankę z ławki, i tak samo, po szkole się spotykałyśmy, normalnie rozmawiałyśmy. Ponieważ w 4 klasie miałam problemy z jednym przedmiotem, a powstała specjalna klasa dla tych którzy byli zagrożeni z jednego przedmiotu, zostałam przeniesiona do innej klasy. No i przez wakacje jeszcze normalnie było, ale od roku szkolnego, też ta koleżanka mnie olała i nawet się nie odzywała, nawet "cześć" nie mówiła. I nie mam pojęcia czemu.
W nowej klasie, łącznie ze mną było 5 dziewczyn, więc ja oczywiście byłam tym piątym kołem u wozu.
Ale jakoś poznałam koleżankę, która mieszkała niedaleko, byłyśmy nawet dobrymi koleżankami. Przez jakieś pół roku, bo później oświadczyła mi, że jej mama zabroniła się jej ze mną zadawać. Hmm, widocznie byłam za spokojna. Później ta dawna koleżanka stała się dla mnie wredna.
Później były czasy szkoły zawodowej. Niestety ale żadnej koleżanki nie miałam.
Po prostu nikt nie chciał takiego towarzystwa. Cicha, prawie nic nie odzywająca się osoba, spokojna, nieśmiała...
Niestety ale zawsze też byłam tą najbrzydszą dziewczyną w klasie, przez co mi dokuczali, wyzywali od piegusek, śmieli się ze mnie. Przeważnie chłopacy, ale dziewczyny także. Czasem nie chciało mi się chodzić do szkoły.
Przez to jacy niektórzy byli dla mnie, stawałam się coraz bardziej zamknięta w sobie, coraz bardziej nie wiedziałam o czym z innymi rozmawiać. Czasem chciałam coś powiedzieć, ale się bałam odezwać, bo myślałam że albo mnie wyśmieją albo zignorują, a myślałam tak dlatego że czasem to miało miejsce. Dlatego siedziałam cicho.
Później miałam kolegę, 5 lat młodszy ode mnie, czasem jego rodzice prosili abym trochę z nimi posiedziała, tzn z nim i jego młodszy bratem, bo oni do pracy, a nie mieli z kim zostawić. Więc przynajmniej jakieś towarzystwo miałam. Później się gdzieś wychodziło z tym kolegą, czy na rower czy coś. Ale przynajmniej nie siedziałam w domu, w czterech ścianach. Niestety, później też jakoś znajomość się urwała, wiadomo, wolał bardziej towarzystwo w swoim wieku.
Czułam się strasznie samotna, mogłam tylko słuchać jak to dziewczyny rozmawiają o chłopakach, zazdrościłam im tego.
Czasem nie chciało mi się żyć, nie widziałam sensu. Nikt mnie nie lubił, nikt nie chciał mojego towarzystwa. Nikomu nie mogłam powiedzieć co leży mi na sercu.
Czasem nie było dnia, żebym nie myślała o zabiciu się, ale nigdy nie miałam na to odwagi.
W sumie cały okres zawodówki, 3 lata, to było częste myślenie o samobójstwie.
Jak miałam 20 lat, poznałam przez jakiś serwis sms, chłopaka, byłam z nim ponad pół roku, ale później zerwaliśmy, dlatego że on się gdzieś przeprowadził, mi nawet nie powiedział gdzie, czasem do mnie wpadał, skończyło się że raz w miesiącu się widzieliśmy, raz w miesiącu przyjeżdżał do mnie, więc nie chciałam czegoś takiego.
Po kilku miesiącach poznałam innego faceta przez internet. Zaczęliśmy się spotykać, po kilku latach urodziło nam się dziecko. Później był ślub, a później rozstanie. Zawsze myślałam że jak będę miała męża, będę szczęśliwa, lecz niestety. Krótko po ślubie, po tym jak zamieszkaliśmy sami, okazało się że ślub był błędem. Zaczął mnie ignorować, olewać. Choć mieszkaliśmy razem, mało czasu ze sobą spędzaliśmy. Czułam się jak jakiś przedmiot, który służy tylko do posprzątania, ugotowania... Nie przypuszczałam nigdy, że mając męża, można czuć się tak bardzo samotnie.
Znowu zaczęłam się czuć jak kiedyś, jak bezużyteczna osoba. Miałam tego dosyć, dlatego odeszłam.
Może dodam jeszcze, że nigdy nie wiedziałam co chce w życiu robić. Nigdy nie miałam jakiś planów na przyszłość. Kompletna pustka w głowie. Mając 14 lat, wybrałam że będę się uczyć na fryzjerkę, nie wiedziałam jakie są inne możliwości. Początkowo było ok, ale później, szefowa tylko kazała sprzątać, latać robić dla niej zakupy, chodzić na pocztę. Nie wiem jak miałam się czegoś nauczyć, od samego przyglądania nie dałam rady. Po jakimś czasie przestałam to lubić. Niczego nie potrafiłam, tzn, niczego przez co mogłabym dostać pracę w tym kierunku.
Kiedyś pracowałam na kasie w sklepie, ale tylko przez 3 miesiące, nie przedłużyli mi umowy. Ale to dlatego że nie szło mi najlepiej. I nigdy więcej pracować na kasie bym nie chciała.
Rozdawałam też ulotki. I to jest moje całe doświadczenie zawodowe.
W wielu miejscach starałam się o pracę, ale wszędzie gdzie byłam, nie odpowiadałam potencjalnym pracodawcom. Na rozmowach największą trudność sprawiało mi powiedzenie czegoś o sobie, niby to takie proste. Wszędzie gdzie byłam chcieli bardziej komunikatywne osoby, bardziej atrakcyjne, może po prostu trafiałam na złych ludzi.
No i teraz, prawie 29 lat, bez pracy. I nie wiem co bym chciała robić. Mogłabym iść na sprzątaczkę, ale czasem nawet do tego potrzebne jest doświadczenie.
Czuje się taka bezradna, bezsilna.
Za cokolwiek się złapię, nie wychodzi mi to, do niczego się nie nadaję. Przez te prawie 29 lat, nie znalazłam niczego w czym bym była dobra.
Czuje się jakbym nie pasowała do tego świata. Zrobienie czegokolwiek jest wielkim trudem.
Nie mam żadnych znajomych, o przyjaciołach mogę jedynie pomarzyć. Nie wiem o czym rozmawiać z ludźmi, zazwyczaj krótko odpowiadam na pytania, nie mam pojęcia jak zacząć jakąś rozmowę, a jak bym chciała to zrobić, to boję się odezwać. Nawet z rodziną nie wiem o czym rozmawiać.
Chciałabym mieć się komu wyżalić, ale nie mam, chyba dlatego piszę tutaj. Żeby jakoś wyrzucić to z siebie.
Rodzina mnie tak naprawdę nie zna, nie wiedzą co czuję, co mi leży na sercu.
Jak byłam nastolatką, to czułam się tak jakby im wcale na mnie nie zależało. W wieku dojrzewania, wiele razy słyszałam od ojca teksty w stylu "jaka ty jesteś brzydka", bardzo mnie to bolało, zwłaszcza że nieraz to słyszałam od innych. Czułam się jak jakiś potwór, wcale nie jestem taka brzydka, ale ludzie sprawili że czułam się jak najbrzydsza osoba na świecie. Przez co powstał u mnie wielki brak pewności siebie.
Jak skończyłam zawodówkę, matka ciągle mi mówiła "idź w końcu do pracy", jakby to było takie proste, szukałam, nie znajdowałam. Ale jej to ciężko było wtedy wytłumaczyć.
Do tego źle się czułam przebywając poza domem. Często nie chciało mi się wychodzić z domu, nie miałam do tego sił.
Mam w życiu jakiegoś pecha.
Nic mi się nie układa.
Osoby które poznawałam, albo od początku mnie ignorowały, albo przez jakiś czas było ok, a później mnie olewali, odtrącali.
Naprawdę czuję się do niczego, nikomu nie potrzebna, jakby nikomu na mnie nie zależało.
Całkiem możliwe że do końca życia będę już sama, że nie poznam nikogo z kim mogłabym tak szczerze porozmawiać, o problemach, radościach... Nie potrafię nikogo takiego poznać.
Nie mam pojęcia czemu ludzie przez większość mojego życia mnie odtrącali, nawet nie próbowali mnie poznać. No ok, zdarzył się jeden, ale co do czego też wyszło jak z innymi.
Chciałabym zmienić swoje życie, ale przy każdej próbie była porażka. Małymi kroczkami do celu... czasem się tak nie da.
Od jakiegoś miesiąca, znowu mnie nachodzą myśli samobójcze. Po prostu nie mam już sił.
Ale żyję, egzystuje.
I raczej nigdy nie spróbuje się zabić (choć nie wiem tego na 100%). Pewnie do końca życia będą mnie te myśli nachodziły. Ale skoro przetrwałam tyle lat, to dam radę dłużej - mam przynajmniej taką nadzieję.
Teraz muszę żyć, bo jednak mam dziecko, a czego to się nie robi dla dziecka :) żyje dla niego.
Gdyby nie dziecko, to bym tego nie pisała, by mnie dawno nie było na świecie.
Dziecko to jedyne co mnie jeszcze trzyma przy życiu.
I choć naprawdę, czasem nie chce mi się żyć, odechciewa się wszystkiego, nie mam na nic sił, czuję się bezradna, bezużyteczna, nikomu nie potrzebna, czuje że nic nie potrafię dobrze zrobić - muszę żyć. Nie chce mi się, ale muszę.
Chciałabym być kiedyś szczęśliwa, tak naprawdę nigdy nie byłam. Przez szczęście rozumiem to, żeby być więcej razy zadowoloną, radosną, uśmiechniętą osobą niż zdołowaną. Jak do tej pory zawsze jest to drugie, a zadowolenie, uśmiechnięcie - często udawane.
Ale jak już wspominałam, mam pecha, i to się chyba nigdy nie zmieni.
Chyba niektórzy ludzi są skazani na bycie nieszczęśliwymi.
Sroki że się tak rozpisałam,
ale to i tak tylko część mojej historii.
Chciałam się z kimś tym podzielić, nie mam komu się wyżalić. A czasem to pomaga, chociaż na chwilę. Nawet jeśli nikt by tego nie przeczytał, czasem trzeba wyrzucić to z siebie.
W pewnym sensie chciałabym jakiejś pomocy.
Na pewno nie chce współczucia, bo jak wiadomo każdy ma jakieś problemy, większe czy mniejsze...
Nie jest tak, że użalam się nad sobą. Po prostu życie, a raczej ludzie sprawili że czuję się tak jak się czuję, i nie wierze w to, że coś się kiedykolwiek zmieni w moim bezsensownym, nic nie znaczącym życiu.