Lech Tkaczyk

Lech Tkaczyk www.lech-tkaczyk.pl
; www.wydaj-sie.pl ;
www.ksiazka-nosn...

Temat: DANUTO NIE CHCEM ALE MUSZEM!

Jak Lech nie chciał, ale musiał po raz pierwszy w życiu uklęknąć przed swoją małżonką, Danutą
Nasz FanPage DANUTO NIE CHCEM ALE MUSZEM!
https://www.facebook.com/pages/Danuto-nie-chcem-ale-mus...
Niedziela od zawsze była w domu Wałęsów dniem świętym, co objawiało się nie tyle rosołem i kotletem schabowym na obiad, co uroczystą wyprawą do kościoła. Tym razem też nie mogło być inaczej, pomimo wakacji małżonkowie potrzebowali spotkania ze wspólnotą wiernych. BOR-owiki już na kilka dni wcześniej uprzedziły proboszcza pobliskiej parafii o tym, kto zaszczyci ich swoją obecnością na sumie, przez ten czas wiadomość pewnie zdążyła obiec kilka okolicznych wiosek, więc szykowała się frekwencja stulecia…
Danuta przywdziała elegancką, beżową garsonkę i kapelusz w takim samym kolorze, Lech pogrzebowo czarny garnitur, ja zaś początkowo próbowałem wymówić się bólem brzucha, ale chyba zbyt dobrze grałem, bo Danuta przyniosła mi łyżkę oleju rycynowego i zmusiła żebym wypił. Wtedy naprawdę zaczął mnie boleć brzuch. Potem zauważyłem, że przecież, nie ubiorę się do świątyni w podkoszulek AC DC i krótkie spodenki z poszarpanego dżinsu, ale Danuta i na to znalazła radę przynosząc mi garnitur po swoim synu Jarosławie, którego syn już nie nosi, bo przytył, ale zostawił tu, gdy był ostatnim razem. Garnitur pasował średnio, był trochę za duży, za to buty, które dostałem, porzucone przez Lecha, trochę mnie uciskały i piły w podbiciu. Do tego krawat, który chyba był równie stary jak szafa i wyglądałem jak klown z reklamy McDonalda; buty z ojca, garnitur z syna… Niestety, Danuta uznała, że nie jest tak źle, więc nie miałem wyjścia i musiałem towarzyszyć Wałęsom w ich wycieczce do świątyni. W głowie powtarzałem sobie zapamiętane z dzieciństwa odpowiedzi liturgiczne: „Pan z wami – I z Duchem Twoim… Zaprawdę godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne…”
Ileż to lat minęło od mojej pierwszej komunii…? Wtedy po raz ostatni byłem w kościele…
Ustawiłem się w szeregu tuż za BOR-owikami. Nie byłem przecież vip-em, którego mieli chronić, a nie chciałem też niepotrzebnie przyciągać wzroku wioskowych plotkarek. Nie interesowała mnie sława, a już na pewno nie taka…
Moje rozmyślania przerwała Danuta, która wyrwała mnie z zajętej uprzednio pozycji:
- Panie Julianie, czy zechce mi pan służyć ramieniem w drodze do kościoła? – zapytała jak na damę przystało.
- O-oczywiście – odparłem bez zastanowienia, po czym dodałem w tonie zgodnym z dworską etykietą: - A pani małżonek? Czy nie będzie nam towarzyszył?
- Mój mąż nie jest zainteresowany – ucięła i przyjąwszy moje ramię postąpiła kilka kroków w dumnym korowodzie.
Lech został w tyle, zagryzł wąsa, odchrząknął, zagryzł wąsa, w końcu się odezwał:
- Danuta!
Nie odwróciła się.
- Danuta! – powtórzył.
- Proszę nie zwracać uwagi – odezwała się do mnie i spokojnym krokiem szła dalej.
- Danuta, no chodź tutaj!
Znów zero reakcji. Nie chciałem się wtrącać, ale poczułem się w tej sytuacji nieco niezręcznie. Nie dlatego, że Wałęsowie się kłócili, to było mi całkowicie obojętne, ale niezbyt dobrze się czułem w środku tej awantury. Wolałbym, żeby kłócili się za moimi plecami. Nawet jeśli to ja miałbym być tym trzecim z „Noża w wodzie”.
- Danuta, nie rób scen, ludzie patrzą! – krzyczał za nami Wałęsa.
- Proszę się nie odwracać – powiedziała znowu do mnie, ale tak, żeby jej mąż z tyłu słyszał. – Nic złego przecież nie robimy. Idziemy przecież razem do kościoła, nie do hotelu na godziny. A ludzie nie są głupi, ludzie dobrze wiedzą, że jak kobieta uczciwa po czterdziestu latach z okładem wiernej służby mężowi ma go serdecznie dość, to widocznie ma jakiś ważny powód. I kiedy on jej nie szanuje i nie docenia to żona ma pełne prawo mieć swojego męża dosyć.
Szliśmy przez chwilę w milczeniu.
- Danuta, no już się nie gniewaj – próbował dalej.
Była niewzruszona, nawet nie odwróciła głowy.
- Danuta, czy ja mam cię błagać?! – krzyknął rozpaczliwie.
- A to by było coś nowego! – odpowiedziała wreszcie pod adresem męża.
- Mam klęknąć? – zapytał.
- No wreszcie mógłbyś to zrobić, tyle lat czekałam i nic – mówiła wciąż nie zatrzymując się i nie odwracając głowy.
Wałęsa nieco skonsternowany ważył w głowie, co ma zrobić. Klękanie na środku drogi przed starą żoną to dla niego straszliwy afront, lecz jeszcze większym afrontem byłoby gdyby pozwolił jej wkroczyć do kościoła pod ramię z jakimś nieogolonym oberwańcem w źle dopasowanym garniturze, a samemu kroczyć dwa metry za nią.
Widocznie skalkulował sobie, że jednak w kościele jest większa publika niż można się spodziewać na ścieżce, więc co rychlej podreptał na krótkich nóżkach do przodu, zabiegł nam drogę i ostentacyjnie klęknął przed Danutą. Trzeba było widzieć wtedy zdezorientowanych BOR-wików, którzy nie wiedzieli, czy dreptać za Lechem, czy zostać w miejscu chroniąc tyły Danuty. W końcu błyskawicznie ustalili między sobą,, że dwóch zostaje z tyłu, a dwóch zaczęło przebierać długimi odnóżami tak, by prześcignąć Lecha i ustawić się dokładnie za jego plecami. Instynktownie też chcieli przyklęknąć, jednak zreflektowali się w półprzysiadzie i pozostali wypięci tyłem do kierunku marszu nie wiedząc czy kucnąć czy wstać.
- Danuto, czy zechcesz podać mi swoją dłoń? – zapytał.
- Chciałeś zapytać, czy możesz mi podać swoje ramię, tak? – pomogła mu się wysłowić.
- No… tak. – potwierdził.
- I pewnie chcesz mnie przeprosić za swoje zachowanie? – dodała.
- Ja?! Przeprosić?! A za co niby?! To raczej ty powinnaś…
- Panie Julianie, chodźmy! – zwróciła się do mnie.
- Zaczekaj! – krzyknął Wałęsa.
Chyba obawiał się, że go stratujemy. Zatrzymaliśmy się.
- Słucham cię – powiedziała.
- No to jak już tak bardzo chcesz to ja cię przepraszam. Za wszystko – i mruknął jeszcze cicho pod wąsem: - Chociaż sam właściwie nie wiem za co i o co tobie chodzi, kobieto…
- Słucham? Możesz trochę głośniej? – ośmieliła go.
- Nie, nic, tak tylko – zapewnił skrzętnie.
- Na pewno nic? – zapytała. – A nie podziękujesz mi za wszystko, co dla ciebie robię?
Lech zaczął się już niecierpliwić, bo widział w oddali, za zakolem drogi jakiś wielki, badziewny kombi, chyba fiat, za to wypchany po brzegi aż się zataczał i podskakiwał na wybojach. Pewnie jakaś rodzina z sąsiedniej wioski jechała sobie do kościoła, bo tą drogą można było dotrzeć jedynie do kościoła albo do sklepu, a przecież wszyscy wiedzieli, że w niedzielę wioskowy sklep był zamknięty. Wóz albo przewóz jak to się mówi, Wałęsa wiedział, że musi szybko zrobić to, czego życzyła sobie jego żona, inaczej zrobi się widowisko na całą wieś.
- Dziękuję ci żono za wszystko, co dla mnie zrobiłaś! – wyrecytował grzecznie.
- I? – zapytała niewzruszona.
- I przepraszam za wszystko, co ci złego zrobiłem? – dodał.
- I?
- Na Boga, co jeszcze? – zirytował się.
- I proszę cię, żono kochana, żebyś dotrzymała mi towarzystwa w kościele – podpowiedziała. – No, powtórz.
- I proszę cię, żono kochana, żebyś dotrzymała mi towarzystwa w kościele – wykonał polecenie.
- No dobrze, zgadzam się – powiedziała, a dwie poprzeczne zmarszczki u nasady nosa wygładziły się pozostawiając ledwie widoczne zagniecenia na skórze. – Panie Julianie, proszę mi wybaczyć – zwróciła się do mnie uwalniając swą rękę spod mego przedramienia.
Akurat, gdy zbliżał się do nas rodzinny kombi Danuta porzuciła mą dłoń i przeszła w ręce męża, usuwając się bezpiecznie na pobocze drogi.
Fiat przejechał obok nas i zdawało mi się, że wyraźnie zwolnił, a pasażerowie wpatrzeni w parę prezydencką skinęli głowami w powitalnym ukłonie. A może tylko tak mi się zdawało, bo samochód podskakiwał na wybojach…
Jak to Lech nie chciał, ale musiał wyrzucić mnie z daczy na zbity pysk

Służbowy smartfon pewnie by się zakurzył i spsiał do reszty gdyby nie wbudowana funkcja internetu i gry on-line. Sielskie wakacje byłyby dla mnie udręką gdyby odciąć mnie tak dogłębnie od cywilizacji. Jednak brak zasięgu traktowałem jako błogosławieństwo. Nie dzwoniłem do swojego Rednacza, a z rzadka przychodzące sms-y z prośbą o kontakt raczyłem łaskawie acz konsekwentnie ignorować. Podobno konsekwencja jest cechą godną pochwały w każdej sytuacji, jednak we mnie zawsze odezwie się głęboko zakorzeniony anarchista, nawet jeśli miałbym łamać zasady ustalone uprzednio przez siebie i dla własnej wygody. Dlatego właśnie pewnego słonecznego dnia postanowiłem oddzwonić do Rednacza aby się zameldować i zdać raport z wykonywanych właśnie czynności operacyjnych.
- No i jak tam? – zapytał rzeczowo.
- Mam sporo materiału, większość to trociny, ale jakieś ciekawostki też się znajdą – powiedziałem.
- Ty nie lekceważ trocin, nie lekceważ, ci mówię, bo z tych jak to nazywasz, trocin to się potem tytuły na pierwszą stronę robią i gazeta schodzi jak świeże bułeczki – no, cholera, nie dał mi zapomnieć o targecie czytelniczym, dla którego piszemy…
- To co ja mam zrobić? – zapytałem jak sierota.
- O Kaczyńskich z nim rozmawiałeś? O Walentynowicz? O Wachowskim? Księdzu Jankowskim? – zapytał.
- Tak trochę – bąknąłem.
- No to ty go sprowokuj! Drąż, podkopuj, możesz go nawet zdenerwować – dodawał mi odwagi. – Powiem ci tak, jak cię stamtąd nie wypierdoli na zbity pysk to się nie liczy. Wtedy ja nie przyjmę od ciebie tego wywiadu i rób, co chcesz, możesz tam wracać i drążyć tak długo aż będzie efekt. Zrozumiano?
- Zrozumiano, zrozumiano – odparłem, choć nie byłem zachwycony.
Co prawda podjąłem już z własnej inicjatywy rozmowy, które do pewnego stopnia podnosiły Lechowi ciśnienie, jednak nigdy nie przekraczałem cienkiej czerwonej linii.
Co prawda w graniu na nerwach byłem wirtuozem, zawsze wiedziałem jak potrącić najczulszą strunę, nadepnąć na odcisk i sprawić by najspokojniejszy człowiek na świecie zaczął mnie gonić z siekierą, ale zawsze robiłem to raczej hobbystycznie, nigdy nie starałem się na tym żerować…
A właściwie dlaczego nie? Może przez swoją niefrasobliwość tylko marnuję wrodzony talent? Jak potem spojrzę w oczy Stwórcy gdy po śmierci zapyta mnie jak wykorzystałem… tfu! – co tam, wykorzystałem, w końcu Bóg jest Żydem – napomniałem samego siebie – jak pomnożyłem dane przez niego talenty? W odpowiedzi pocieszałem się, że nie będę musiał patrzeć Stwórcy w oczy, bo Bóg jest duchem, a więc nie ma ciała. No i ja jestem przecież ateistą.
Byłem na to gotowy, ryzyko wybicia zębów miałem wkalkulowane w zawód odkąd zostałem dziennikarzem (zresztą chętnie wstawiłbym sobie nowe na koszt ubezpieczyciela), ale wolałbym, żeby Lech nie wypróbował na mnie przy okazji czy jego siekiera do rąbania drzewa została dobrze naostrzona…
Właściwie cały wywiad miałem gotowy, wiedziałem wszystko, czego chciałem i nie chciałem się dowiedzieć, materiału zebrałem aż nadto nawet na dwa albo trzy wywiady, musiałem teraz tylko mądrze posegregować materiał i powyrzucać to, co było mi niepotrzebne, czyli większość nagrań na dyktafonie i lwią część tego, co widziałem i zapamiętałem. Nie będę przecież pisał o tym, jak Wałęsa rozłożył wczorajszą gazetę na kuchennym stole, na to położył garść wędzonych szprotek z głowami i spożył to wszystko rękami, przy czym paskudnie wymazał dłonie i twarz, oraz stół, o który potem się opierał brudnymi dłońmi usiłując wstać. Następnie wytarł tłuste dłonie w czystą ścierkę kuchenną i poszedł do pokoju wymazać olejem od szprotek również pilota i oparcie fotela. Przez dwa dni nie mogłem dojść do siebie po tym, co widziałem. Z letargu wyrwał mnie dopiero widok Wałęsy czyszczącego paznokcie widelcem, którym przed chwilą zjadł gołąbki z puree ziemniaczanym.
Ale to przecież jeszcze nie powód, żeby o tym pisać… chociaż po prawdzie, gdy sobie pomyślę o targecie czytelniczym naszego czasopisma (o-cho, już mówię o tym szmatławcu: „nasze czasopismo”), to z pewnością nikt o wysublimowanym guście nie sięgnie po takiego brukowca…
Zostało mi już tylko popytać trochę dokładniej o to, jak to było z tym podziemiem, „Solidarnością”, braćmi Kaczyńskimi… Jak do tej pory jedyne, co usłyszałem na ten temat to: Ja im władzę dałem, łachudrom!
Walentynowicz była drażliwym tematem, ale w końcu była kobietą, nawet matką i babką, a Wałęsa jak każdy Polak „ma serce dla matki i jest rycerski dla płci”. Kaczyński, nawet martwy, nie byłby w stanie zmiękczyć jego serca. Poza tym miałem szczerą ochotę wbić mu szpilę, żeby zetrzeć ten uśmieszek wiecznego zadowolenia z jego wąsatej twarzy. W jego chrześcijańskiej moralności było poważne pęknięcie i ja zamierzałem to ujawnić, choćbym miał przy tym oberwać.
Akurat sąsiadka przyniosła Danucie kaczej krwi na czerninę, więc uznałem, że to palec Boży. To znak, że decyzja, by właśnie tego dnia porozmawiać o braciach Kaczyńskich i o tym, jak Lech gotów był żreć się z nimi do ostatniej kropli krwi.
Włączyłem dyktafon i śmiało wkroczyłem do altanki, gdzie siedział Wałęsa pracowicie dłubiąc słonecznika wielkiego jak patelnia plenerowa, jak Barbakan dla wróbli… gestem wskazał gościnnie bym się dosiadł i częstował ziarnami.
- Tak sobie myślę, że był pan łagodnym prezydentem… - zagaiłem.
Pokiwał głową jak by chciał odpowiedzieć: „I tak i nie”.
- …chociaż obiecał pan puścić aferzystów w skarpetkach. A tymczasem ułaskawił pan samego Najmrodzkiego, wirtuoza złodziei – prowokowałem.
westchnął:
- Wie pan, ludzie się zmieniają, kara nie jest po to, żeby kogoś dręczyć, ale żeby go nauczyć, Najmrodzki żałował tego, co zrobił i zrozumiał swój błąd, a Bóg uczył nas, że należy wybaczać…
- To dlaczego wciąż patrzy pan wilkiem na braci Kaczyńskich?
Drgnął i spojrzał na mnie „z byka”, ale nie przerywał skubania słonecznika. Widziałem, że trzeba jeszcze trochę podkręcić śrubę…
- Akceptował pan towarzystwo księdza-bisnesmena, Jankowskiego, zaakceptował kryminalistę Najmrodzkiego, a o braciach Kaczyńskich, którzy w gruncie rzeczy mają poglądy podobne jak pan, nie potrafi pan mówić dobrze…?
- Uważaj pan – podniósł w górę palec ostrzegawczo. – Uważaj pan, powtarzam, bo się pan zagalopowujesz! Księdza Jankowskiego pan w to nie mieszaj, bo to był człowiek prawy i uczciwy. Nie ma powodu żeby go wymieniać w jednej rozmowie z Najmrodzkim czy Kaczyńskimi. Zresztą ksiądz Jankowski już nie żyje i choćby z tego powodu należy się szacunek dla jego pamięci.
- Lech Kaczyński też nie żyje, a jednak nie mówi pan o nim tak dobrze jak o Jankowskim, a przecież Kaczyński nie był bohaterem tylu afer, co ksiądz Jankowski…
Przerwałem i instynktownie się uchyliłem, bo Lech podniósł wzrok i zgiął rękę w łokciu, zupełnie jakby miał zamiar wymierzyć mi kuksańca w żebra.
„Fałszywy alarm” – pomyślałem i kontynuowałem natarcie.
- Nawet jeśli ma pan do nich jakiś żal, wobec śmierci jednego z braci powinien pan wykazać zrozumienie. Tak nakazuje chrześcijańskie miłosierdzie… Dlaczego nie wybaczył pan braciom Kaczyńskim tylko po dziś dzień reaguje pan histerycznie, gdy tylko o nich wspomnę?
Skończyłem, bo miałem wrażenie, że już wystarczy.
Lech najpierw znieruchomiał i spojrzał na mnie tak, że spodziewałem się, że zostanę opluty łupinkami słonecznika, albo że oberwę całą „patelnią” w twarz. Nic takiego się nie stało. Jednak w miarę jak wygłaszałem swoje przemówienie Lech wstał, spojrzał z góry, z wysokości stu sześćdziesięciu dziewięciu centymetrów mierzył we mnie lodowatym wzrokiem. Wyciągnął rękę zakończoną palcem wskazującym, zupełnie jak Stalin w geście wzywającym do roboty.
- Won z mojej posesji! – wrzasnął.
Wstałem i spojrzałem na niego z wysokości metra osiemdziesięciu dziewięciu centymetrów. Usłyszałem na wysokości klatki piersiowej chrapot, a potem warczenie, zupełnie jakby zalągł się tam mały, wąsaty piesek.
- Ty mnie będziesz chrześcijańskiego miłosierdzia uczyć, łachudro! Ja ci własną koszulę oddałem boś przyszedł z deszczu nagi i bosy a ty mnie księdza Jankowskiego szkalujesz? Kapelana „Solidarności” oczerniasz?! Won mi stąd!!!
Wyciągnął rękę jakby chciał mnie wytargać za uszy, lecz w porę się odsunąłem. Bałem się żeby się nie nadwyrężył. Wyglądałoby nieco obscenicznie gdyby stary człowiek, w dodatku niższy ode mnie, szarpał moim kościstym ciałem z zamiarem jego uszkodzenia…
- Dobrze, już dobrze – powiedziałem z obawie by mały piesek nie zaczął mnie kąsać po kostkach. – I tak miałem się stąd dzisiaj wylogować. Nawet spakowałem już plecak.
- Won gnoju i to już!!! I zabieraj ze sobą te swoje zabawki!!! – wrzasnął i cisnął za mną dyktafonem i… niestety, wypasionym służbowym smartfonem, który otrzymałem od Rednacza…
- Nieeeeeee!!! – tym razem to ja wrzasnąłem i zrozpaczony padłem na kolana.
Objąłem głowę rękoma i uszczypnąłem się w policzek, żeby nie zapłakać. Przecież Rednacz powiesi mnie za jaja za tego rozbitego smartfona…
- Zabieraj swoje zabawki i wypierdalaj w podskokach!!!
- Rozumiem, rozumiem! – odpowiedziałem. – I tak nie zostałbym ani chwili dłużej.
Zebrałem szczątki aparatury i poszedłem po swój plecak.
Chciałem od razu wyjść i trzasnąć drzwiami, ale nie potrafiłem. Tam była jeszcze Danuta, nie mogłem wyjść bez pożegnania z nią.
Wszedłem do kuchni, gdzie w powietrzu wisiał odór octu i lała się kacza krew. Odstawiłem plecak oparty o próg kuchni. Ona stała przy kuchence, mieszała czarną polewkę w wielkim garnku. W kącie siedziały dwa koty, utuczone jak parlamentarzyści. Ziewały sennie, leniwie i obserwowały każdy ruch gospodyni.
- Pani Danuto!
Odwróciła się i spojrzała na mnie spod tych swoich zmarszczonych brwi. Podszedłem i ucałowałem ją w rękę. Tym razem nie wyrywała się, a jej czoło się wygładziło.
- Muszę już iść, wyjechać – powiedziałem spoglądając jej prosto w oczy.
„Jechać, wyjechać i stąd się oddalić” – pomyślałem i miałem wrażenie, że zaraz lunie rzęsisty deszcz jak na Brackiej w Krakowie, jednak na przekór stylistyce romantycznej pogoda pozostawała słoneczna i ciepła, a niebo bezchmurne. Do tego jeszcze te dwa białe, opasłe koty, które niczym stare dewotki obserwowały nas z ukrycia.
Nie wiedzieć czemu czułem się jak don Kichot, jak Lancelot, jak rycerz bez skazy, który wskutek okrutnego splotu okoliczności z przyczyn niezawinionych opuszcza damę swojego serca. Innymi słowy: czułem się idiotycznie.
- Ale dlaczego tak nagle nas pan porzuca, panie Julianie? – zapytała niezbyt rozsądnie.
„Chcesz już iść? Jeszcze ranek nie tak bliski, słowik to, a nie skowronek się zrywa i śpiewem przeszył trwożne ucho twoje” – zadźwięczało mi w głowie idiotycznie.
- Zaszła pewna scysja, waśń, potyczka, nieporozumienie, utarczka słowna pomiędzy mną a pani mężem – synonimizowałem w stylu Masłowskiej.
„Co za bełkot” – pomyślałem samokrytycznie…
- Rozumiem – odparła, gdy wciąż trzymałem w dłoni jej palce. – Słyszałam jak się kłóciliście.
Wypowiedź godna damy – pomyślałem. – Pyskówkę swojego męża nazwała po prostu kłótnią.
Bez dalszych zbędnych ceregieli skłoniłem się nisko, aż do terakoty, ucałowałem ją raz jeszcze w dłoń i pogrążony w kwaśnych oparach octu zarzuciłem plecach na swe cherlawe barki.
Na podwórzu Lech ciskał gniewnie pestkami słonecznika w trawę. Nie patrzył w moją stronę, gdy wymijałem go z odległości kilkudziesięciu metrów. Coś mnie tknęło, żeby na odchodne krzyknąć w jego kierunku:
- Do widzenia panie Lechu, i życzę wszystkiego dobrego!
„Dobre wychowanie kurwa jego mać” – pomyślałem plując sobie w brodę. – „Co ze mnie za osioł, czego ja się wydurniam? Na co liczę? Że mnie chlebem i solą zawróci? Raczej, że mnie kosą przegoni…”
Niewiele się pomyliłem. Drgnął i odwrócił głowę w moją stronę jakby się zdziwił na mój widok.
- Jeszcześ pan tu jest?! – krzyknął. – Wypierdalać mi stąd w podskokach i to już bo jak nie to ci pomogę, gnoju?!
„Raczej twoje BOR-owiki – pomyślałem. – Bo sam to dzisiaj nie dałbyś rady przeskoczyć przez żaden płot, chyba żeby go pod tobą przeturlali i wyciągnęli od dupy strony…”
Trzasnąłem za sobą furtką i wyszedłem na drogę. Miałem jakieś półtorej kilometra do przelotówki, piętnaście minut drogi, nawet z ciężkim plecakiem. Ogolony, wykąpany i uczesany, wyglądałem lepiej niż gdy wyjeżdżałem z Warszawy, toteż bez trudu zatrzymałem czarnego forda kuga, w całkiem dobrym stanie. Za kółkiem facet, więc nic dziwnego, że silnik nie charczał i karoserii nie przeżerała na wylot rdza.
- No cześć dryblasie! – zwrócił się do mnie, gdy już umieściłem plecak w bagażniku i usadowiłem się wygodnie na tylnej kanapie.
„Dżizas Krajst! – pomyślałem zrozpaczony. – Ja zwariuję!!!”